Trzy etapy „Kibicowskiej wyprawy” – 92 dni, 8250 kilometrów, 55 tysięcy złotych dla potrzebujących. Robert Ćwikliński jest w trakcie czwartej wyprawy, która może pomóc choremu na raka Krzyśkowi i Amelce, która potrzebuje implantu oka. Złapaliśmy Roberta prosto z trasy rowerowej. Zapraszamy na raport.
***
Robert, jak się czułeś po zakończeniu rzecznej części wyprawy?
Chciałem tego samego dnia wrócić do Opola. Okazało się jednak, że kajak jest za duży i mieliśmy problem z przewozem. Ostatecznie koło drugiej po prostu wsiedliśmy z kolegą i jechaliśmy ze Szczecina do Opola na zmianę. Sytuacja pokazująca jak przyzwyczaiłem się do życia na rzece: w nocy, gdy spałem, wyprzedzał nas duży samochód o wielkich światłach. Zobaczyłem to przez sen i przestraszyłem się, że płynie barka i fala mnie zniesie. We śnie ustawiałem się dziobem do fali. Po powrocie do domu przepakowałem się na rower. Spędziłem dzień z dziewczyną, wpadliśmy też do mojej mamy na kawę. Było fajnie. Czułem dumę, że przepłynąłem cały polski odcinek Odry, udało się też już niemal zebrać pieniądze dla mojego przyjaciela Kwacha, choć po dwóch trzecich wyprawy rzecznej trochę się o to martwiłem. Właśnie dobijamy do dwudziestu tysięcy ze zbiórek.
Potem znajoma rzecz – wsiadłeś na rower.
Tak, znajoma, ale już mnie dupa boli, choć jadę raptem parę dni (śmiech). Nie miałem tak czasu w tym roku, żeby się rowerowo przygotować i teraz to wychodzi. Jadę spokojnie, nie szarżuję, szczególnie, że trasa jest wymagająca, nie pozwalająca się powygłupiać. Pogoda jest kapryśna, a trasa… Czechy, Słowacja i Austria to kraje górzyste, a Węgry też do najłatwiejszych nie należą. Gdy wyjeżdżałem z Czech, żegnały mnie dwunastoprocentowym podjazdem. Słowacja powitała podjazdem siedemnastoprocentowym (śmiech). Lasów jest stosunkowo niewiele, więc gdy pogoda jest dobra, to cały czas jedziesz w pełnym słońcu. Pod względem trasy, to może być najtrudniejsza wyprawa. Zobaczymy co przyniesie jutro, przejazd do Wiednia to może być hardkorowy odcinek.
Ale masz głos taki, jakby morale dopisywało znacznie bardziej niż podczas wyprawy do Anglii.
Zdecydowanie. Jestem optymistycznie nastawiony, ludzie są bardzo otwarci, sympatyczni, chętnie zagadują. Często pytają: gdzie jadę? A potem łapią się za głowy. Na Słowacji złapał mnie deszcz, siadłem na przystanku autobusowym go przeczekać. To samo zrobił pewien Słowak i dzięki niemu odkryłem, jak podobny jest język słowacki. „To co, jedziem?” zagaił. Tam była jednak górka i podjazd szedł mu ciężko. Mówię więc: „panie, mieliśmy jechać!” na co on „tobie to idzie tak lekko”. Normalnie da się dogadać, czy to z Czechami, czy ze Słowakami. Kto boi się wyjazdu ze względu na brak znajomości języka, nie ma się czego bać. Bywa zresztą, że oni znają język polski. W pewnym momencie w Czechach siedzę z kibicami, a jeden z nich do mnie: „mi by się tak nie chciało jechać”. Wbiło mnie w ławkę, że usłyszałem polski, a on tylko: „tak tak, dobrze mówię po waszemu”.
Jak u ciebie z noclegami? Tak jak w Polsce podejmują cię kibice, czy jak podczas wyprawy do Anglii, są problemy?
Wyjechałem nie mając żadnego ustalonego noclegu, ale kibice są bardzo pomocni. W Ostrawie nocowałem u fanów Banika, zgody GKS-u Katowice. Sytuacja pokazująca ich podejście: odebrała mnie czterdziestoletnia pani, fantastycznie uśmiechnięta. Kiedy przekazywała mi klucze, gdzie miałem ogarnięty nocleg, zauważyłem, że na ręku ma kartkę. Nagle zaczęła z niej czytać po polsku! Bardzo miłe, wiedziała, że przyjedzie Polak, więc przygotowała się, żeby móc powiedzieć mu coś w jego ojczystym języku.
Czym Słowacja i Czechy cię zaskoczyły?
Dla mnie ze zrozumiałych przyczyn najbardziej dotkliwa jest różnica w ukształtowaniu terenu – ciągłe góry i pagórki. W Czechach jest dużo lepsza infrastruktura stacji benzynowych niż na Słowacji, co ma dla mnie kluczowe znaczenie, bo tam się stołuję – nie zostawię roweru z przyczepką przed marketem. Co do Słowacji, to uważam, że nie wyszło im na dobre wprowadzenie Euro. W Czechach uderzyło mnie też jak wiele jest pomników radzieckich żołnierzy. Kibic Banika opowiedział mi, że ma to swoje odzwierciedlenie w polityce – drugą siłą w parlamencie są komuniści. Jeden z pomników mnie zaszokował: ukrzyżowany Jezus mający po prawicy Matkę Booską, a po lewej radzieckiego żołnierza z pepeszą.
Czego najbardziej się obawiasz jeśli chodzi o kolejne dni?
Tego, że Węgry nie będą żadnym wytchnieniem, tylko okażą się mocno górzyste. Mam jednak nadzieję, że nie będzie się jechać tak jak po Czechach i Słowacji.
Jak idzie zbiórka dla Amelki?
Na razie dosyć powoli, zebraliśmy dopiero około 2000 złotych. Ale pierwsza zbiórka też wolno się rozkręcała, więc wierzę, że będzie dobrze. Jadę z tą myślą, że większość z nas jest zdrowa i uważa, że ich nigdy kłopoty nie spotkają, a dopiero, gdy się przydarzą, przerażają się, doceniają zdrowie. Nie czekajmy na to, by się obudzić. Pomagajmy sobie nawzajem, tym razem Amelce.
***
Czwarta wyprawa Roberta ma dwa cele i dwa etapy:
Spływ kajakowy Odrą. Celem jest zebranie pieniędzy na leczenie chorego na raka „Kwacha”.
„Mój przyjaciel, Krzysztof ma 34 lata, trzech fantastyczych synów i kochającą żonę. Niedawno dowiedział się, że zachorował na raka układu chłonnego. Lekarze dają mu dwa lata życia…
Zbiórka powstała po to, by powstrzymać chorę i dać Kwachowi szansę na nowe, normalne życie!
Kwachu, jesteśmy z Tobą! „
Druga wyprawa – celem Węgry. Środki zebrane pomogą w wymianie gałki ocznej małego dziecka – Amelce.
„Zbierać będziemy środki na nowe oko, które jest jej tak bardzo potrzebne.
Potrzebuje implantu samorozprężalnego, który utrzyma prawidłowe ciśnienie w główce dziecka i ocali ją przed skutkami odkształceń czaszki. Dziewczynka wciąż rośnie, dlatego założenie implantu jest rozwiązaniem tymczasowym. Taki implant będzie trzeba wymieniać kilkakrotnie, aż nasza dzielna dziewczynka doczeka momentu założenia protezy oczka. Koszty takich zabiegów są bardzo wysokie, a NFZ nie refunduje ich wcale”