– Wariografu nie da się oszukać. Czasami zadaję nawet takie pytanie przed badaniem: „Czy wie pan, jaka jest największa amplituda?”. Facet myśli, myśli, myśli… A jak już sam nie jest w stanie odpowiedzieć, to mówię: „Największa amplituda od uda do uda, a u mnie się nie uda!” – mówi Jacek Bieńkuński, jeden z najbardziej znanych w Polsce specjalistów od badań na tzw. wykrywaczu kłamstw. Poprosiliśmy go o spotkanie, bo po tym jak kibice Górnika Zabrze podpięli pod wariograf swojego piłkarza, na resztę ligowców padł pewnie blady strach… W rozmowie z Weszło ekspert od wariografu opowiada, jak badał Zbigniewa Bońka i byłego prezesa Świtu Nowy Dwór Mazowiecki w sprawie „afery barażowej”, oraz o co nietypowego poprosiła go kiedyś Agnieszka Chylińska.
Kibic?
Stonowany. Generalnie nie jestem jakimś wielkim fanem piłki, chociaż jak nasi grają na dużym turnieju, to wiadomo, oglądam. Ale nie na zasadzie, że tracę rozum i gardło mi puchnie od krzyku radości, czy z żalu.
Ale z racji wykonywanego zawodu pewnie słyszał pan, jak to kibice Górnika Zabrze wpadli na pomysł przebadania wykrywaczem kłamstw Adama Dancha, do niedawna kapitana drużyny, bo podejrzewali go o sprzedawanie meczów i obstawianie wyników u bukmachera.
Czytałem! On i jego rodzina byli ponoć podejrzewani, że jeździli obstawiać mecze nawet na Słowację. No ale z badań wariograficznych wynikło, że tego nie robił, więc jest czysty. Jedna tylko rzecz zwróciła moją uwagę. Pytania układali kibice, a jednak powinien układać je specjalista. Nigdzie nie podano, jakie dokładnie pytania padły, a pamiętajmy, że muszą one spełniać określone procedury. Na pewno byłem jednak bardzo zaskoczony, że to akurat kibice zaproponowali takie badanie i to jeszcze kapitanowi własnej drużyny…
Organizm sportowca jest znacznie bardziej wytrenowany niż u przeciętnego człowieka. Czy to może mieć jakikolwiek wpływ na parametry rejestrowane przez wariograf podczas badania?
Nie, ponieważ reakcja idzie z mózgu, a nie z siły mięśni. Opowiem panu historię. Badałem kiedyś agenta. Takiego autentycznego, podwójnego, działającego pod przykrywką. I facet wypadł źle w tych badaniach. Pytam go dlaczego, co jest nie tak, na co on odpowiada: „Wie pan, bo ja wczoraj kupiłem nowe buty i mnie cisną”. Powiedziałem mu krótko, że reakcja idzie nie z nóg, a z mózgu. Chodzi o ślad pamięciowy, to wszystko, co zostało zakodowane w mózgu. No ale skoro facet tak powiedział, to zaproponowałem mu zdjęcie tych butów. „I nawet jak pan tych skarpet nie prał dwa miesiące, to ja wytrzymam” – jeszcze go uspokoiłem. Zdjął buty, ale niewiele mu to pomogło.
Ściemniał?
Pewnie tak. Być może naczytał się artykułów o różnych chwytach, dzięki którym można rzekomo oszukać wariograf. Jak to niektórzy podkładają sobie pinezki do butów, bo niby kiedy pojawia się ból, to pozwala zakłócić badanie. Ale doświadczony ekspert jest w stanie szybko ocenić, czy ktoś świadomie stara się oszukiwać. W mojej praktyce zdarza się coraz częściej, że ludzie zgadzają się na badania, bo wcześniej naczytają się właśnie takich informacji w internecie. Dlatego ja zawsze odpowiadam w sądzie – kiedy mnie pytają, czy oszukanie urządzenia jest możliwe – że wariografu nie da się oszukać, bo on w sposób ślepy przekazuje wszystkie parametry zachodzące w systemie nerwowym człowieka. Natomiast samego eksperta – jeśli jest niedoświadczony – tak. Dlatego w moim odczuciu badania wariograficzne nie mogą stanowić samoistnego dowodu, muszą być później weryfikowane jeszcze przez inne dowody.
Jakie pomysły na oszukanie wariografu najbardziej pana śmieszą?
Ja tego nawet nie czytam, bo to dla mnie żenada. Piszą te rzeczy ludzie, którzy prawdopodobnie nie widzieli w życiu na oczy wariografu. Co taki człowiek może napisać? Tylko głupotę. Przed badaniem zawsze tłumaczę, że jeżeli jest inaczej niż dana osoba mówi, to lepiej nie siadać, bo to jej zaszkodzi. Czasami zadaję nawet pytanie: „Czy wie pan, jaka jest największa amplituda?”. Facet myśli, myśli, myśli… A jak już sam nie jest w stanie odpowiedzieć, to mówię: „Największa amplituda od uda do uda, a u mnie się nie uda!”. Tak to czasami kwituję. Powiedziałem tak kiedyś nawet jednemu sędziemu.
Sędziemu?
Tak, sędziemu, który domagał się takich badań, ponieważ był podejrzewany o uprowadzenie 12-letniego chłopca w celu okupu. Myślał, że jest spryciarz, bo oprócz tego że był prawnikiem i sędzią, był też hazardzistą. I żeby było ciekawiej, z przeprowadzonych badań wyszło, że on tamtego chłopca również zamordował. Pomogłem nawet wskazać miejsce, gdzie ukrył jego ciało. Chłopaka uduszono sznurem.
Wróćmy jeszcze do sportu. Badał pan kiedyś ludzi z nim związanych?
W mojej 27-letniej praktyce zdarzyło mi się wykonać takie badanie. W jednym przypadku wnioskodawcą byli dziennikarze „Gazety Wyborczej”. Badałem wtedy ówczesnego prezesa Świtu Nowy Dwór Mazowiecki, chodziło oczywiście o tzw. „aferę barażową”. Moment, sprawdzę datę… To było dokładnie 4 lipca 2003 r., czyli jeszcze przed ujawnieniem całej afery korupcyjnej, całej tej historii z Wrocławiem i „Fryzjerem”. Cóż, w takiej sprawie aż się prosiło, żeby wykorzystać wariograf i zweryfikować ustalenia śledczych, bo w wielu przypadkach było tam słowo przeciwko słowu. Jeśli się nie mylę, było to chyba pierwsze badanie w Polsce w takiej sprawie. Wszystko odbyło się w pomieszczeniu redakcji. Pytania opracowałem sam na podstawie informacji uzyskanych od dziennikarzy.
Jakie to były pytania?
M.in. czy prezes nie kłamał twierdząc, że kilku jego piłkarzy sprzedawało mecze o wejście do pierwszej ligi, czy kiedykolwiek podczas prezesury ktokolwiek proponował mu handel punktami, czy kłamie twierdząc, że młodzi piłkarze informowali go o tym, że starsi próbowali ich zmusić do podłożenia się w meczu, czy to on sprzedał mecz ze Szczakowianką, aby nie awansować do pierwszej ligi, czy nakłaniał zawodników do składania fałszywych zeznań itd. I wynik badania był dla niego korzystny. Mówił prawdę (Wojciech Sz. kilka lat później i tak usłyszał jednak zarzuty korupcyjne, dotyczyły one jednak już późniejszego okresu, kiedy był m.in. działaczem Widzewa – red.).
Jak się zachowywał, kiedy podpinał go pan do swojego urządzenia?
Proszę pana, spocił się jak mysz. Był strasznie podenerwowany. To było dla niego wielkie przeżycie, bo pierwszy raz w życiu miał do czynienia z wariografem i z kimś takim jak ja. Pewnie wewnętrznie miał obawy, czy ocenię go obiektywnie i czy jestem na tyle profesjonalny, że nie popełnię jakiegoś błędu, który go pogrąży. No i czy samo urządzenie działa jak należy, czy jest sprawne technicznie.
Po wpadce dopingowej ciężarowca Adriana Zielińskiego na igrzyskach olimpijskich w Rio de Janeiro, redakcja „Super Expressu” zaproponowała mu badanie wariografem. Zieliński początkowo zgodził się uznając to za dobry pomysł, ale później wycofał się. Dla pana jako eksperta, sytuacja jest jasna?
Mi też zdarza się czasami, że osoby najpierw godzą się na badanie, ja do nich przyjeżdżam, a one wycofują się. Nie mogę jednak oceniać tego w takich kategoriach, że skoro ktoś tak zrobił, to od razu musi mieć coś za uszami. Natomiast osoby, które o takie badanie wnioskują – na przykład pracodawca – może już mieć na ten temat swoje zdanie, podejrzenie, że coś było na rzeczy. Ja w tych kategoriach nie mogę oceniać człowieka, bo być może wycofał się on z różnych powodów. Może bardzo osobistych. To na pewno nie jest równoznaczne z winą.
Kiedyś sprawdzał pan prawdomówność Zbigniewa Bońka.
Badałem go w 2002 r., ale w tym przypadku chodziło jednak o kwestie osobiste, sportowe, nie o żadne sprawy kryminalne. To trzeba zaznaczyć. Magazyn „Sukces” z którym wtedy współpracowałem, przez cztery lata prowadził rubrykę pod tytułem „Wywiad elektroniczny”. I co miesiąc była tam rozkładówka z relacją z badania, któremu poddawano znanych Polaków, m.in. polityków, aktorów, muzyków i wielu innych. Pojawił się też pomysł z Bońkiem, on również się zgodził. Pytałem go o sprawy osobiste, rodzinne, sportowe oraz biznesowe, bo tym chyba też się zajmował. Cała zabawa polegała na tym, że redakcja zbierała najciekawsze wypowiedzi medialne gwiazdy, które dotyczyły różnych sfer. I na bazie tych informacji, dziennikarze przygotowywali treść pytań, które następnie ja dostosowywałem do badania. Odbywało się to na tej zasadzie, że było jakieś pytanie dotyczące danego problemu i było podanych kilka różnych opcji. Osoba badana jedynie słuchała tych możliwości, nie udzielając żadnych odpowiedzi. I jeżeli taka osoba zareagowała na którąś z opcji w sposób wyróżniający, oznaczało to, że dane pytanie z jakichś powodów było dla niej – powiedzmy – zagrożeniem. Po wszystkim, kiedy wyniki badania były już gotowe, redakcja wysyłała je takiej gwieździe, która z kolei miała się do nich odnieść, dlaczego akurat na tym czy innym pytaniu zareagowała podejrzanie. Im bardziej śmiesznie ktoś na to odpowiadał, tym lepiej, bo to było na zasadzie pół żartem, pół serio. To miała być rozrywka, a nie udowadnianie, że ktoś jest kłamczuchem.
A co z wynikiem Bońka?
Miał różne reakcje na różne opcje odpowiedzi. Kto wie, być może w kontekście tego, że dziś jest prezesem PZPN-u, mógłby się pan doszukać jakichś powiązań (śmiech).
Kogo jeszcze pan przepytał na potrzeby tamtej rubryki.
(Bieńkuński wyciąga kartkę) Już czytam. Załapał się Marek Kondrat… i to już była ciekawa historia, bo kiedy zobaczył swoje wyniki, to zakazał publikacji.
Kłamczuch?
Zabawna sprawa. Wyszło, że bardzo dziwnie zareagował na nazwisko jednej z aktorek. Chyba obawiał się awantury w domu.
Kogo tam pan jeszcze ma?
Tomasz Lis, Janusz Korwin-Mikke, Krzysztof Ibisz, Małgorzata Domagalik, Andrzej Grabowski, Adam Hanuszkiewicz, Krzysztof Kasowski, Michał Ogórek, Kaja Paschalska, Andrzej Lepper – i to dwa razy – Katarzyna Dowbor, Krzysztof Skiba, Kuba Wojewódzki, Jerzy Pilch, Kora, Agnieszka Chylińska… Pamiętam, Chylińska wstała z fotela i mówi do mnie: „Mogę się panu zwierzyć. W trakcie tego testu doznałam takiego orgazmu, jakiego w życiu do tej pory nie przeżyłam”.
To o co pan ją pytał?
Na pewno nie o orgazmy. Na koniec zadała mi jeszcze pytanie, czy nie zechciałbym zrobić jej testu, czy jest biseksualna. Odpowiedziałem, że to ona wie lepiej od tego urządzenia, czy jest, czy nie jest. W tym przypadku badanie było autentycznie zbędne. Wychodząc powiedziała: „Wie pan, lubię dziewczyny, ale bez chłopa nie da się obejść”.
Naprawdę każdy tak chętnie podchodził do badania na wykrywaczu kłamstw?
Bywało różnie. Do Olgi Lipińskiej przyjeżdżamy dosłownie trzy minuty przed czasem – trzech fotoreporterów, dziennikarka i ja – ona otwiera nam drzwi i mówi: „Co, kurwa, o której się umówiliśmy?! Jeszcze mam trzy minuty”. I zamknęła przed nami drzwi. Minęły trzy minuty, znów otworzyła i zaprosiła nas do środka. Oczywiście największe problemy mieli z nią fotoreporterzy, bo chociaż była już wpędzona w lata, to chciała wyjść na dwudziestkę. W związku z czym jak tylko widziała zrobione zdjęcia, to od razu prosiła, żeby je zmienić, odmienić, no bo wyszła nie tak jakby sama siebie widziała. Mieli przechlapane. Ale ja miałem spokój, usiadłem, zrobiłem co trzeba i poszedłem.
Ale podejrzewam, że w pana robocie nie zawsze jest tak wesoło. Czym się pan zajmuje teraz?
Jedną z ważniejszych spraw, w których biorę udział, jest zabójstwo dziennikarza Jarosława Ziętary. Ostatnio zeznawałem nawet w tej sprawie w sądzie. Sędzia z sześć godzin mnie rzeźbił. Chodziło o wynik badania senatora Gawronika (jest jednym z podejrzanych – red.). Ten pan był przeze mnie uprzedzany, że jeżeli jest inaczej niż mówi, to lepiej nie siadać. Ale usiadł. Wyraził zgodę, został przebadany i wyniki były – mogę już mówić, bo zeznawałem w sądzie – dla niego niekorzystne. Dlatego musiałem zeznać, że senator usiłował zafałszować wyniki, chociaż wcześniej zwracałem mu na to uwagę. I teraz mam same kłopoty, bo usiłują mnie ze wszystkich stron wdeptać w ziemię, że napisałem taki wynik. A tak wyszło po prostu z zapisu. Ale oni i tak zarzucają mi, że sprzęt nie ten, że metody przestarzałe, że jako specjalista kompletnie się do tego nie nadaję. Tysiąc rzeczy. Tyle że ja wszystko mam udokumentowane, a wyniki badań tego człowiek oceniałem w szerszym kontekście, ponieważ w tej sprawie przebadałem jeszcze ponad dwadzieścia innych wytypowanych osób.
Dużo roboty.
Dużo zleceń mam szczególnie w okresie przedwyborczym. Jestem proszony o zweryfikowanie zamiarów przyszłych posłów, senatorów czy prezydentów miast. Założenie jest proste – czy naprawdę zamierzają spełnić swój program. Współpracuję też oczywiście przy innych sprawach kryminalnych. Niektóre sięgają jeszcze początku lat 90. Druga głośna sprawa, która jest w toku, to Tarnów, gdzie przed laty bestialsko zamordowano 17-letnią dziewczynę. We wsi wszyscy wiedzieli, ale panowała zmowa milczenia. Do tego stopnia, że jak ktoś powiedział, że coś wie, to go potem wyławiali z Wisły. Skomplikowana sprawa, bo negatywnie zaangażowali się w nią też funkcjonariusze policji. Śledztwo jest w toku, dlatego nie mogę podawać więcej szczegółów.
Część zleceń podchodzi jednak od prywatnych osób, m.in. od właścicieli firm. Może pan opowiedzieć którąś ze spraw?
Zadzwonił do mnie kiedyś pewien pracodawca, który zauważył, że co pewien czas dochodziło u niego do kradzieży. Chciał sprawdzić, czy okradał go któryś z pracowników. Najpierw zniknął laptop, później z 40 tys. zł gotówki podebrano mu ok. 7 tys. zł. Długo nie reagował, bo nie były to dla niego jakieś wielkie straty. Ale w końcu ktoś obrobił mu sejf. Zginęło jakieś 450 tys. zł. Właśnie wtedy zwrócił się do mnie, żebym sprawdził kilku jego pracowników. W wyniku badań wytypowałem osobę, która była tam na… praktykach. I to ten młody chłopak ukradł te pieniądze. Klucz leżał pod regałem, wziął go, zabrał pieniądze. Po badaniach pokazałem temu młodemu człowiekowi zapis ze wstępną oceną, żeby mógł się do tego odnieść. Chłopak widząc to, napisał mi oświadczenie, w którym przyznał się do winy, po czym oddał skradzione pieniądze.
Kiedyś czytałem, że firmy potrafią badać wariografem przyszłych kandydatów do pracy. To częste?
Szczególnie Amerykanie stosują tego typu badania na szeroką skalę. Przyjmując kandydatów na przykład do pracy w przemyśle farmaceutycznym, pracodawcy nie zawsze da się znaleźć informacje, czy dana osoba ma przeszłość związaną na przykład z produkcją czy handlem narkotykami. Bo jak ktoś nie wpadł, to nie ma po tym śladu. Ale poprzez takie badanie można stwierdzić, czy w przeszłości ktoś był w to umoczony i można taką osobę zdemaskować. Tak samo dotyczy to sytuacji, czy ktoś ma skłonności pedofilskie. Bo znane są przypadki, że takie osoby próbują zatrudniać się w środowisku, gdzie obecne są dzieci. Na przykład w przedszkolu jako konserwator czy hydraulik. Takie osoby trzeba demaskować, a badanie wariografem jest bardzo pomocne.
A pamięta pan jakieś szczególnie kuriozalne zlecenie?
To były setki przeróżnych spraw… Ale w branży było jedno słynne zlecenie, którego ja sam za nic bym się nie podjął. Była firma – nie będę podawał nazwiska eksperta – która w zakładach azotowych „Puławy” badała członków zakładowej straży pożarnej, ponieważ zginęły cztery kilogramy kiełbasy. Przebadano chyba z dziesięciu pracowników, bo prowadzono dochodzenie, kto ukradł mięso z zakładowej lodówki. I badania przeprowadzali poważni ludzie z branży, prawdopodobnie wzięli za to spore pieniądze. Pan się śmieje, ale to nie żarty, do tego badania odnosił się nawet prawnik. Aż sam jestem ciekawy, czy ostatecznie zdemaskowali tego złodzieja kiełbasy…
ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. archiwum prywatne