Podziwia Cristiano Ronaldo i Adama Małysza. Podobnie jak „Orzeł z Wisły” chce być rozpoznawalny tylko przez osiągnięcia sportowe. Te największe mają niedługo nadejść, bo właśnie wkracza w najlepszy wiek dla pięściarza. Dzisiaj postara się o swój siódmy nokaut z rzędu. Czy występ Macieja Sulęckiego na Polsat Boxing Night przyćmi walki Masternaka, Głowackiego i kolejny powrót Adamka? „Striczu” to silny indywidualista i najpoważniejszy kandydat na piątego polskiego mistrza świata. Warszawiak z krwi i kości, któremu nie obce jest noszenie ciuchów po starszym bracie. Gdyby wybuchła wojna, najprawdopodobniej stanąłby na pierwszej linii frontu.
Fajnie wraca mi się na Pragę, na ulicę Brzeską, na Marcinkowskiego. To jest to, co lubię, takie getto. Praga zawsze miała swój klimat. Przed wybudowaniem Dworca Wileńskiego to było kompletnie inne miejsce, bardzo niebezpieczne. Moja ciocia, jak wchodziła między bloki, to zdejmowała najpierw z siebie całe złoto. Dopiero później przychodziła nas odwiedzić.
Kilkanaście lat temu poważna firma budowlana zdecydowała się na inwestycję na Stalowej. Rdzenni mieszkańcy rozpaczliwie zaczęli rzucali się pod koparki.
Wariactwo. Ojciec mi opowiadał, że potrafili wejść na klatkę w trzech-czterech typa z maczetami i patrzyć po mieszkaniach, czy jest ten, którego szukają. Typowa patologia. Kradzieże, włamania, pożary – to było na porządku dziennym.
Twój ojciec zostawił matkę, gdy miałeś 12 lat.
Trafiło na bardzo ciężki, zbuntowany okres. Wiadomo, że tam gdzie wojują rodzice, dzieciaki najbardziej dostają po tyłku.
Byliście dobrze wychowani?
Zawsze to powtarzam. Byliśmy nygusami, ojciec trzymał nas bardzo twardą ręką.
Pas był na porządku dziennym?
Nieraz dostałem porządnie po dupie, po plerach. Uważam, że takie wychowanie wyszło mi na dobre, ukształtowało mnie. Nie jestem żadnym lamusem, przysłowiową pizdą, lecz człowiekiem twardo stąpającym po ziemi. Wiem, czego chcę.
Jaka jest mama?
Pobłażliwa.
Jak rodzice się rozstali, zaczęły mnie interesować rzeczy, których ojciec zabraniał mi robić. Różne głupoty. Chodziło się na działki, kradło owoce, warzywa, które później sprzedawaliśmy po blokach.
Mama opiekowała się domem, ciężko było jej was utrzymać za 1200 złotych alimentów. W pięcioro mieszkaliście na dwudziestu metrach kwadratowych. Nie stać was było na ciuchy. Zdarzało się, że nie było też czego włożyć do garnka.
Dlatego dziś, jeśli chodzi o jedzenie, nie jestem kompletnie wybredny. Nienawidzę wyrzucać jedzenia. Szlag mnie trafia, jak muszę cokolwiek wylać.
Przeciętny Polak wyrzuca średnio 50 kg jedzenia rocznie.
Ludzie nie doceniają tego, co mają. Może mają za dobrze?
Dla dorastającego na wsi, w wieloletniej rodzinie, Mateusza Masternaka najbardziej traumatycznym dniem w roku był Mikołaj.
Po rozstaniu rodziców było ciężko, wielu świąt po prostu nie mieliśmy. Jakieś drobiazgi dostawaliśmy od babci, chociaż ona też nigdy groszem nie śmierdziała, brała jakieś 800 zł renty.
Dla mnie liczyła się zwykła pamięć. Człowiek najbardziej docenia błahostki, gdy jest w kryzysowej sytuacji. Do dzisiaj tak mam. Moja dziewczyna zawsze pyta, co chcę na urodziny. A ja nie potrzebuję drogich, wydziwianych prezentów. Wystarczy, że złoży mi życzenia.
Jeszcze niedawno interesowała cię szybka kasa?
Im człowiek był starszy, tym wchodziło się w coraz grubsze rzeczy, przez które miałem duże problemy z prawem.
Tytuł twojego wywiadu z „PS”: „W kajdankach zrozumiałem, że nie warto kombinować”. Kieszenie?
Nie, kieszenie nie. Chociaż jak starsza pani zostawiła przy placu zabaw torebkę, to zaraz się myślało, żeby ją przejąć. Tak ze dwa-trzy razy się zdarzyło, wstyd.
Dilerka?
Bardziej przemyt.
Wielu twoich znajomych w to poszło, część do dziś składa samoloty.
Ja w samolotach się nie widzę. Od dziecka byłem strasznie zawzięty, ojciec czasami mówi, że jestem uparty jak osioł. Że jak postawię sobie cel, to mogliby mi urwać łeb, a ja i tak do niego dojdę. Nie ma co gadać, boks uratował mi życie.
Tak mówi twoja mama.
Coś w tym jest. Byłem bardzo niedobrym dzieckiem, ciągnęło mnie do tego, co złe.
Mama, po sugestii ojca, zaprowadziła cię na pierwszy trening boksu. Babcia była temu przeciwna.
„Gdzie ty dzieciaku będziesz boksował, taka ładna buzia”. Mówię: „Patrzy babcia na mnie, jaka ładna buzia?”. (śmiech)
Mama na początku też kręciła nosem. Kiedy przyszły pierwsze sukcesy, obie jednak zobaczyły, że boks sprawia mi radość. Zostałem.
Wcześniej grałeś w piłkę.
Obyło się bez bicia sędziów, ale były sytuacje, że deptałem specjalnie kolegów.
Z jednym pobiłeś się o to, kto ma wykonać rzut wolny.
Nie nadawałem się do piłki nożnej, lubiłem to, ale też nie miałem wielkiego talentu. Jestem typowym indywidualistą. W sporcie i w życiu.
Indywidualistą, który zawsze chce grać pierwsze skrzypce. Chyba ciężko być w centrum uwagi, kiedy jest się tym środkowym z rodzeństwa.
Rodzice kochali nas tak samo mocno, poświęcali nam po tyle samo czasu, ale wiadomo, najstarszy oczko w głowie, najmłodszy rozpieszczany.
A ty?
A ja dostawałem po uszach. (śmiech) Zawsze byłem ten najgorszy, bo średni. Jak jakaś reprymenda, to głównie dla mnie. Przyzwyczaiłem się, zaciskałem zęby.
Mieszkaliście w trzech w jednym pokoju. Były braterskie bójki?
Oj, często. Stawaliśmy między łóżkami, zakładaliśmy zrobione ze skarpetek rękawice i żeśmy się trzaskali.
Bójki o słodycze?
O słodycze to graliśmy w karty – w remika. Każdy wnosił po lodzie, a zwycięzca zawijał wszystkie.
Za zdobycie tytułu mistrza Polski dostałeś 260 zł.
Od miasta, wypłacane co miesiąc. Wcześniej miałem 400. Dla 15-latka to było jak złapanie Boga za nogi.
Ta pierwsza kwota bije po oczach.
W Warszawie nie doceniali sportowców. Radom to dużo mniejsze miasto, a tam stypendium za medal MP wynosiło już 1200. Kombinowało się, żeby boksować jako Radom lub inne miasta, bo rozbieżność była ogromna.
Był czas, że chciałeś zrezygnować z boksu i żyć niczym zwykły etatowiec.
Broniłem tytułu mistrza Polski młodzieżowców, a nie udało mi się załapać na finałowy turniej. To był pierwszy raz. Przyszedłem na Gwardię i oddawałem trenerowi Sebastianowi Skrzeczowi rękawice. Poddałem się, nie chciałem już boksować. Trener doradził, żebym sobie wszystko jeszcze dokładnie przemyślał.
Wróciłeś, ale kilka lat później postanowiłeś zrezygnować z kadry.
Nie było pieniędzy, nie widziałem sensu kontynuowania kariery. „A co ty, chuju, będziesz teraz robił?” – komentowali znajomi. „Tyle lat zajmujesz się boksem, rozwijasz się. Po co rezygnować?”. Mimo że nie trenowałem, długo myślałem o tych słowach. Któregoś dnia na Gwardii pojawił się Mikołaj Jaworski. Zaproponował, żebym pojechał na obóz z trenerem Gmitrukiem. W głowie zapaliła się lampka. Zacząłem zawzięcie biegać, wywalczyłem medal na MP seniorów w Strzegomiu i stawiłem się na obozie.
Gmitruk został później twoim trenerem i promotorem. To też człowiek z Pragi. Powiedział mi, że polski boks przypomina mu bazar Różyckiego, gdzie jako dziecko chadzał z matką kupić raki. Typowa bazarowa atmosfera: kto, co, komu zabrał.
Tak ogólnie jest w Polsce. Ludzie są zawistni. Wolą, żebyś ty miał gorzej niż żeby sami mieli lepiej. Ja nie jestem jednym z nich, nie chcę stać w miejscu. Nienawidzę gadać o kimś. Jeżeli już mówię, to tylko dobrze.
Ekipę Gmitruka – ciebie, Dąbrowskiego, Sęka, Syrowatkę – nazywano w przeszłości „Wata Team”.
Denerwowało mnie, że ludzie gadają, a nie mają pojęcia. Niektórzy twierdzą, że dalej jestem waciakiem.
Teraz chyba już nie. Masz na swoim koncie sześć nokautów z rzędu. Na osiemnaście pierwszych zawodowych pojedynków, zaledwie trzy wygrałeś przed czasem.
Myślę, że gdzieś był błąd. Nie w szkoleniu, trenera mieliśmy przecież doskonałego. Brakowało konsekwencji w ringu. Poza tym, o czym wielu zapomina, rywale nie należeli do łatwych. Na przykład ci Francuzi. Trener Gmitruk specjalnie ściągał takich zawodników, żeby walki wyglądały fajnie w telewizji. Żeby można było ładnie się pobić, a nie by przeciwnik od razu padał. Trochę moich ciosów wchodziło, a oni wcale nie chcieli fikać. Albo fikali i wstawali.
Dla takiego naturalnego urwisa jak ty to musiał być problem.
Zawsze powtarzałem, że te nokauty przyjdą. Wiedziałem, że jest potencjał. Na sparingach wywracałem rywali w kaskach, bijąc w dużych rękawicach.
Testem na męskość był dla ciebie pojedynek z byłym mistrzem Europy i pretendentem do tytułu MŚ Grzegorzem Proksą. Testem zdanym na piątkę.
Dorosłem do tego, żeby wygrywać przed czasem. Przede wszystkim psychika. Ta walka była przełomowa, bo zobaczyłem, że mogę nokautować boksując. Wcześniej chciałem na siłę urywać rywalom głowy.
Przed Proksą ważyłeś na co dzień 86 kilo.
Moja głupota, źle się odżywiałem. Od tego momentu zmieniłem nastawienie do jedzenia. Do treningu zawsze miałem odpowiednie – trzeba zapierniczać. Jestem pod dietetyczną opieką Jacka Feldmana. Dzięki niemu już tak nie tyję.
Na wagę wnosisz około 17 kilogramów mniej.
Po walce z rozmiaru M przerzucam się na L-ki. (śmiech)
Masz w ogóle okresy poza sezonem?
Mam, ale rzadko. Wystarczy, że tydzień posiedzę w domu i dostaję jebca. Ja muszę coś robić. Odżywiać zdrowo staram się natomiast zawsze. W życiu liczą się szczegóły. To one składają się na zwycięstwo.
Dbasz o nie bardzo pedantycznie. 90% twojego czasu wypełnia boks. Dzisiaj stać cię na właściwe odżywianie, regenerację po treningu, lecz wcześniej finansowo bywało u ciebie różnie. Przed podpisaniem kontraktu z Alem Haymonem brałeś na siebie kredyty?
Ze dwa razy się zdarzyło. Dostałem za to porządny opiernicz od Magdy. Mam bardzo dobrą dziewczynę. Kiedy ja nie miałem pieniędzy, a ona zarabiała, to za każdym razem mogłem prosić ją o pomoc. Było mi jednak z tym ciężko, nie chciałem non stop od niej brać. Trzeba było pożyczyć, wziąć na lewo, zarobić. Dałem radę.
Dariusz Michalczewski, który też nie pochodzi z najzamożniejszej rodziny, jak już się wzbogacił, potrafił zostawić taksówkarzowi 2 tys. marek napiwku. Ty lubisz wydawać pieniądze?
Nie, w ogóle nie jestem rozrzutny. Tak samo moja kobieta. Nie jesteśmy sknerami, żyjemy na poziomie, ale nie musimy mieć wszystkiego, co najlepsze. Odkładamy pieniążki, dobrze inwestujemy. Wpływają co miesiąc od sponsorów. Te za walki też nie są już najgorsze.
Wcześniej bywało, że zarabiałeś więcej za sparingi?
Raz. Jak pojechałem do byłego mistrza świata WBA Mikkela Kesslera. To było po walce z Robertem Świeżbińskim. Zarobiłem lepiej.
Nawet teraz potrafisz schować dumę do kieszeni. Zrezygnowałeś z części gaży za Polsat Boxing Night, by były środki na sprowadzenie do Polski Damiana Ezequiela Bonelliego. (pierwotnie Sulęcki miał zmierzyć się z Australijczykiem Rocky’m Jerkiciem)
To była malutka część mojej gaży, ale tak, to prawda. Natomiast jest to ostatnia tego rodzaju sytuacja. Mam córkę, chcę zarabiać. A czuję się olewany w świecie boksu.
Prawa ręka Haymona Leon Margules nie odpisuje ci na maile.
Nieraz pisałem, cisza. Zaczyna mnie to irytować. Po gali w Gdańsku muszę się spotkać z pewnymi ludźmi. Potrzebuję poważnego menadżera z Ameryki, który poprowadzi moją karierę. Bo tak naprawdę ona od roku stoi w miejscu. Ciężko zmotywować się do zrobienia tych dziesięciu kilo wagi, kiedy wiesz, że masz wyjść i boksować z jakimś ogórkiem o pietruchę.
Twoja córka ma na imię Melania. Przyszła na świat w dzień imienin Magdy. Masz tę datę wytatuowaną na szyi. Pamiętasz swój pierwszy tatuaż?
Zrobiłem go sobie na osiemnaste urodziny. Ja, „Noras” i „Szpila” na którymś z obozów kadry wpadliśmy na pomysł, że walniemy sobie dziarki. „Szpila” zrobił Jokera na łapie, „Noras” szczura na cycku, a ja na barku cholera wie co. Tatuaże są zaraźliwe. (śmiech)
„Kiedyś umawiałem się na korepetycje z angielskiego i regularnie pytano mnie o zawód. Mówiłem, że jestem pięściarzem. Efekt? Trzy razy z rzędu nikt nie zjawiał się na spotkaniu. Później kłamałem, że pracuję jako księgowy” – to znów wspomnienie Mateusza Masternaka. „Master” wejdzie do ringu zaraz po waszym boju z Bonellim.
Ludzie oceniają książkę po okładce. Pamiętam, że po innym reprezentacyjnym zgrupowaniu zaczepiła nas recepcjonistka. „Boże, myśmy były takie przerażone, że tu przyjadą bokserzy”.
– Dlaczego? – zapytałem.
– A bo siatkarze przyjeżdżali, piłkarze. I taką bardachę robili w hotelu… A wy takie spokojne chłopaki. Grzeczni, ułożeni.
– Bo widzi pani, my nie musimy nikomu niczego udowadniać. Wychodzimy do ringu, napieprzamy się po mordach. Przychodzimy później do pokoju i nic nam więcej nie potrzeba.
Osoby trenujące sporty walki to na co dzień najspokojniejsi z ludzi. Gdzie tylko jestem, próbuję to tłumaczyć.
Wyżywają się na sali, znajdą też swoją wartość. Wiesz, dla mnie nie byłoby problemu wyjść i obić kogoś na ulicy…
Maciej Miszkiń dopiero kiedy skończył karierę, zdał sobie sprawę, jaką bronią dysponuje.
Wiemy jak trafić, żeby zrobić krzywdę. Boję się tego, dlatego unikam bijatyk na mieście. To mi kompletnie niepotrzebne, nie dla mnie.
Czyli nie znajdę o tobie informacji w gazecie, że złamałeś na kimś rękę w pubie? Kontuzji w ten sposób nabawił się kilka lat temu Andrzej Fonfara.
Unikam szerokim łukiem burdy, taką mam zasadę. Nie pcham się, szczególnie jak jestem z kobietą. Raz jedyny musiałem spacyfikować kolesia, za dużo skakał. Jeżeli ktoś czegoś szuka, to trudno mu tego nie dać. Zawsze znajdzie. Ja nie ode mnie, to od kogoś innego. Tamten dostał w łeb i się wycofał. Nie kontynuowałem bitki.
Twoi dwaj młodsi bracia też trenują boks.
Zawsze im mówię, że to nie takie hop-siup, że to ciężki kawałek chleba. Jak przegrywasz to tylko ty. Boks na pewno wykuwa charakter. Jestem z chłopakami, wspieram ich. Uważam, że mają smykałkę, talent nawet większy ode mnie. I co najważniejsze, chcą, są zawzięci.
Ostatnio zaprowadziłem ich na trening do Pawła Kłaka (Sulęcki trenuje z Kłakiem przebywając w Polsce), robili go w moim tempie. Wrócili potem do domu i od razu padli na gębę. Powiedzieli, że nigdy takiego treningu nie zrobili.
„Każda moja walka jest walką życia. O życie. Odczuwam presję. Jestem uparty, zawzięty – widzę cel. Muszę się spiąć i ciężko pracować. Układać w głowie swoją przyszłość. Wszystko po to, żebyś nie minął mnie za kilka lat na ulicy stojącego z reklamą na plecach. Żebym nie podnosił szlabanu na osiedlu, na którym dawniej mieszkałem” – to słowa „Diablo” Włodarczyka.
Bardzo mądre słowa. Zobowiązujące, to przede wszystkim. Ważne, żeby zarobione pieniądze zainwestować tak, żeby starczyły do końca życia. By potem – jako osoba medialna – nie musieć robić rzeczy, na które nie ma się ochoty, które nie sprawiają przyjemności.
Moim celem jest rozwój i zapewnienie bytu swojej rodzinie. Dążę do tego, żeby wszystko robić idealnie, jestem perfekcjonistą. Nie chcę wrócić do miejsca, z którego startowałem, lecz wyciągnąć z niego najbliższych.
Zmieniłeś podejście. Mając do pogodzenia szkołę i boks, musiałeś powtarzać trzecią klasę gimnazjum. Teraz nie ma mowy o nieodrabianiu lekcji. Po zajęciach odpalasz komputer i podglądasz treningi, walki najlepszych zawodników.
To mój drugi trening. Później wiele osób pyta: „Skąd ty to umiesz? W Polsce przecież tak się nie uczy?”. No umiem, po prostu, XXI wiek. Jestem wzrokowcem, podłapuję różne ruchy, akcje. Odkąd pamiętam lubiłem to robić. Ostatnio trochę od tego odszedłem. Wiadomo, moja kobieta była w ciąży, na świat przyszło moje dziecko.
Pierwsze kupy nie śmierdzą?
Nie no, śmierdzą jak cholera! Ale daję radę, przewijam. Ma to po tatusiu. (śmiech)
Melania urodziła się w połowie okresu przygotowawczego do występu na PBN. Dla sportu jesteś w stanie poświęcić naprawdę dużo. Mała mieszka z dziewczyną u jej mamy, żebyś mógł przesypiać noce.
W ciągu dnia jesteśmy razem. Jest dużo obowiązków związanych z galą, ale pomagam Magdzie jak najwięcej. Wieczory spędzam u brata. Wtedy jesteśmy osobno.
Już niedługo. Wykańczasz mieszkanie na Bemowie.
Dokładnie, 60 metrów na Jelonkach. Połowę zapłaciłem z kredytu.
Będzie tam kominek. Jak usiądziesz przy nim za 7 lat, to co będziesz wspominał?
Na pewno piękne czasy kariery, coś, co już nie wróci. Będę patrzył na swoją siedmioletnią córkę i wspominał moment, kiedy się urodziła. Otworzę dobrego whiskacza i będę delektował się tym, co było i tym, co dopiero przed nami.
Ale zadając to pytanie, nie pomyślałeś o jednym. Mieszkanie na Bemowie nie jest moim docelowym. Kupiliśmy je pod inwestycję, zaraz niedaleko zbudują metro. Ja chcę mieć dom. Mistrzowi świata wypada mieć dom. Nawet mieć go powinien.
ROZMAWIAŁ: HUBERT KĘSKA
Fot. 400mm.pl