Legia stara się o Arona Gunnarssona – gruchnęła wieść. Trzeba przyznać, że ściągnięcie tego piłkarza byłoby nie lada wydarzeniem, bo mówimy o 70-krotnym reprezentancie Islandii, który w Cardiff City gra wszystkie mecze od pierwszej do ostatniej minuty.
Niestety, ujmijmy to tak: są powody sądzić, że nic z tego nie będzie.
Rzecz w tym, że o Gunnarssonie i jego ewentualnym przejściu do Legii głośno było już zimą. Już wtedy zgłosił się do warszawskiego klubu menedżer, który twierdził, że jak mu się zapłaci astronomiczne pieniądze (menedżerowi, nie piłkarzowi), to on ten transfer załatwi. I wszystko było fajnie do momentu kiedy okazało się, że z zawodnikiem nie wiąże go jakakolwiek umowa. Teraz uaktywnił się ponownie.
W rzeczywistości Gunnarssona reprezentuje agencja Stellar, ta sama która ma w swojej stajni między innymi Garetha Bale’a, Grzegorza Krychowiaka, Wojciecha Szczęsnego, Adriena Silvę czy Gylfiego Sigurdssona. Gunnarsson w Anglii (w lidze Championship) łącznie z bonusami/wyjściówkami zarabia grubo ponad milion funtów rocznie netto i co ważne, nikt go z tego kraju nie wypycha, jak to było np. z Vadisem Odidją-Ofoę. Jeśli porozmawia się z agentami, którzy faktycznie go reprezentują, a nie z tymi, którzy by chcieli, to można usłyszeć, że zawodnik ma zupełnie inne plany niż transfer do ligi polskiej. To zresztą nic dziwnego, bo Cardiff City – mimo że pozadłużane – wydaje na płace dla zawodników ponad dwa razy więcej niż Legia, bo ponad 120 milionów złotych rocznie i ma ambicję powrócić do Premier League. Klub należy do malezyjskiego biznesmena Vincenta Tana, który oprócz Cardiff kupił także FK Sarajewo i KV Kortijk.
Ale być może to oni – ludzie z menedżerskiego molocha – zgubili z radarów swojego podopiecznego drugiej kategorii i nie orientują się w jego celach, a ktoś z tylnego siedzenia właśnie przechwytuje im klienta i dopina deal. W teorii to możliwe, futbol widział podobne przypadki. I za taki scenariusz należałoby ściskać kciuki. Ale na razie jesteśmy sceptyczni.