Impet, z jakim Lech wszedł w to okienko transferowe, budzi podziw. Poznaniakom trudno się dziwić – chcą raz jeszcze spróbować przełamać ligową dominację Legii, do tego pucharowe zmagania zaczynają jeszcze w czerwcu. Siłą rzeczy szybko skompletowana i możliwie szeroka kadra będzie kluczem do udanego pogodzenia rozgrywek europejskich z krajowymi. Oczywiście tylko pod warunkiem, że jej nowe składowe będą naprawdę wysokiej jakości. Dlatego poszukaliśmy więc odpowiedzi na pytania, jak wiele nowi gracze mogą dać Lechowi. A gdzie ich szukać, jeśli nie wśród piłkarskich ekspertów z krajów, w których ci ostatnio występowali?
Jako pierwszego poznaniacy zakontraktowali Emira Dilavera. Dołączając tym samym do Lechii, która wcześnie postanowiła linię obrony wzmocnić innym zawodnikiem Ferencvarosu – Michałem Nalepą. Ale i idąc utartym szlakiem, bo w końcu z ligi węgierskiej w Lechu meldowali się w ostatnich latach między innymi Tamas Kadar, Gergo Lovrencsics czy Artjoms Rudnevs. Gracze, którzy mieli swoje wielkie chwile w Kolejorzu i którzy – poza Lovrencsicsem – odchodząc solidnie zasilili stan klubowego konta.
Za Dilaverem przemawiało dodatkowo to, że dobrze zna go z pracy w Austrii Wiedeń Nenad Bjelica. Na tyle, na ile poznaliśmy chorwackiego szkoleniowca, raczej nie sprowadzałby do drużyny kogoś, kto nie wpisuje się w jego etos pracy i w kogo kompletnie nie wierzy. Czy jednak obrońca pójdzie śladem wyżej wymienionych – Kadara, Lovrencsicsa, Rudnevsa? O opinię poprosiliśmy Tomasza Mortimera, węgierskiego dziennikarza piszącego dla hungarianfootball.com.
– Dilaver był bardziej porządnym niż spektakularnym zawodnikiem w barwach Ferencvarosu. Dobrze radzi sobie z piłką przy nodze, ale nie powiedziałbym, że to jego wielki atut. W obronie jest okej. Nie ustawia się może najlepiej i czasami można mieć zastrzeżenia co do jego zwrotności. To nie jest typ silnego fizycznie obrońcy, nie lubi schodzić do parteru, jeżeli nie ma takiej potrzeby. W ostatnim sezonie grał głównie na prawej stronie, ale może zagrać i w środku, i na lewej, a także jako defensywny pomocnik. Ta wszechstronność na pewno jest atutem. W klubie nie będą raczej długo za nim płakać, bowiem można było usłyszeć, że i tak szukają kogoś lepszego niż Dilaver. Ale do momentu odejścia był wartościowym członkiem zespołu.
Poprosiliśmy też, by zyskać perspektywę, o porównanie go z Tamasem Kadarem. Który – podobnie jak Dilaver – mógł grać zarówno na boku, jak i na środku defensywy.
– Gdy Kadar odchodził do Lecha, był dwa razy lepszy! Dilaver na pewno nie należy do elity obrońców z ligi węgierskiej. Vinicius, Juhasz, Fiola czy Korcsmar są krok przed nim, jego umiejscowiłbym raczej w towarzystwie Ristevskiego, Herisa, Kambera, Leandro i Liptaka. Gdybym miał umiejscowić go na konkretnej pozycji wśród środkowych defensorów, powiedziałbym, że jest w okolicach 5. lokaty. A to i tak dość hojnie z mojej strony. Szczerze mówiąc, fani „Fradi” od jakiegoś czasu domagali się kogoś lepszego.
Jeśli wierzyć słowom Mortimera, można odnieść wrażenie, że w Dilaverze Lech zyskał sobie nie tyle wzmocnienie pierwszego składu, co raczej zawodnika, który w miarę solidnie załata lukę powstałą w razie kontuzji lub zawieszenia któregoś z podstawowych piłkarzy i nie da ciała, gdy trzeba będzie wskoczyć czy na bok obrony, czy do środka, czy także ewentualnie wypełnić wyrwę na pozycji numer sześć.
Znacznie lepsze opinie udało nam się usłyszeć o drugim ze wzmocnień defensywy Kolejorza. Czyli o Vernonie De Marco ze Slovana Bratysława, a więc graczu, który może wskoczyć w miejsce Jana Bednarka, jeśli ten zamieni Poznań na Southampton.
– To cały czas relatywnie młody zawodnik, w którym drzemie spory potencjał. To stoper, ale bez problemu zagra również na lewej obronie. Jego niewątpliwą zaletą jest fakt, że to gracz lewonożny. Nie ma problemów z wyprowadzeniem piłki, a także bardzo dobrze się ustawia, co pomaga mu również w pojedynkach główkowych. Plusem będzie też pewnie fakt, że dobrze mówi po słowacku, co powinno mu pomóc zaadaptować się w Polsce. Ale będzie musiał ustabilizować formę, bo nieco gorsze występy sprawiły, że w Slovanie pod koniec rundy wylądował na ławce – mówi o De Marco Jan Jasenka ze słowackiego dziennika Sport.
Jeszcze cieplej o Argentyńczyku z hiszpańskim paszportem wypowiada się z kolei Branislav Jasurek – słowacki skaut, który ligę naszych południowych sąsiadów zna od podszewki.
– To bardzo dobry lewonożny obrońca, który sprawdzi się zarówno na półlewym, jak i na lewej stronie bloku obronnego. Określiłbym go jako „piłkarza”, nie jedynie jako „killera”, co można często powiedzieć o środkowych obrońcach, bo nie ma problemu z piłką przy nodze, dysponuje dobrym, dokładnym podaniem. Jest też groźny przy stałych fragmentach gry, czuje moment, w którym najlepiej wybić się w powietrze, by trafić w piłkę z pełną siłą. To, że odszedł ze Slovana, wcale nie znaczy, że był zbyt słaby na ten klub. W mojej opinii to dlatego, że w Bratysławie mają reprezentacyjnego stopera Salatę, który będzie w nowym sezonie grać w parze z wziętym z Trenczyna Rundiciem, zawodnikiem drogim w utrzymaniu, który był ostatnio kontuzjowany przez większą część sezonu, ale którego po dojściu do zdrowia nie opłacałoby im się sadzać na ławce. De Marco w Słowacji miał już wyrobioną markę dzięki występom w Zemplinie, dlatego Slovan zdecydował się go zatrudnić, by mógł zastąpić na jakiś czas zmagającego się z urazem Serba.
Słysząc tę litanię komplementów w kierunku De Marco nie mogliśmy jednak nie dopytać, dlaczego – skoro ma tyle atutów – do tej pory jego sufitem był Slovan.
– Jest dość niski jak na środkowego obrońcę, mierzy niewiele ponad 180 centymetrów, więc powiedziałbym, że dużą przeszkodą dla niego w transferze do mocnej ligi są przede wszystkim warunki fizyczne. Może i przez to nie wygląda jak środkowy obrońca, ale nadrabia to agresją, ustawieniem. Nie widuje się też zbyt często, by mimo nieszczególnie imponującego wzrostu, przegrywał pojedynki główkowe. Mam wrażenie, że po nim oczekuje się w Lechu mniej niż po innych wzmocnieniach, ale uważam, że tym większe miłe zaskoczenie mogą z jego powodu przeżyć kibice.
Obrona obroną, jednak najbardziej elektryzującymi kibiców transferami jak zawsze są jednak te dotyczące ofensywy. A tutaj także Lech nie próżnował. Jeśli wliczyć wykupienie z Lechii Macieja Makuszewskiego, Kolejorz wzmocnił się tak naprawdę czterema zawodnikami. Co ważne – praktycznie każdy z nich jest w stanie obsadzić więcej niż jedną pozycję.
Deniss Rakels, najbardziej znany w Polsce z trójki nowych graczy, może zagrać i na obu skrzydłach, i jako podwieszony napastnik, i jako najbardziej wysunięty zawodnik. Jego szczególnie przedstawiać nie trzeba, najlepiej mówi o jego znaczeniu dla Cracovii – skąd udał się na nieudaną próbę podboju Championship – regres w grze krakowskiego zespołu, gdy wybornie dysponowanego jesienią 2015 Łotysza zabrakło w drużynie. Przypomnimy tylko, że jego bilans z jesieni 2015, ostatniej rundy w ekstraklasie, to 15 goli, 2 asysty i 2 asysty drugiego stopnia.
Podobne spektrum pozycji co Łotysz jest w stanie obsadzić Niklas Barkroth. Skrzydłowy, o którego Lech wygrał wyścig z Legią. I, jeśli wierzyć słowom wiceprezesa Kolejorza Piotra Rutkowskiego, obserwowany przez poznański klub od siedmiu lat, podczas których wyczekiwano na odpowiedni moment, by spróbować ściągnąć go na Bułgarską. Czy było warto tyle czekać?
– Niklasa poznałem w Goeteborgu, jakoś w 2004 albo 2005 roku. Grałem dla trzecioligowej drużyny Kållered, a naszym trenerem był Robert Bengston Barkroth, były zawodnik Allsvenskan i ojciec Niklasa. Niklas parę razy trenował z nami i nawet jeszcze jako dzieciak, 12-13-letni niziutki chłopak, podczas gdy reszta z nas miała 25-35 lat, dawał sobie radę, czasami nawet wyglądał lepiej niż starzy. Ten gówniarz! (śmiech). Szybko też doczekał się debiutu w lidze, jako 15-latek, ustanawiając rekord pod tym względem. Dziś ma 25 lat i bardzo duże doświadczenie, w 2015 roku, gdy jego Norrkoping zostawało mistrzem kraju, odegrał w tym sukcesie sporą rolę. Jako skrzydłowy potrafi stwarzać partnerom okazje, jest szybki, świetny technicznie i naprawdę mocno ukierunkowany na sukces. Jeżeli nie powiedzie mu się w Polsce, to na pewno nie z powodu złego nastawienia. To bardzo inteligentny gość – chwali Barkrotha Marcus Leifby, dziennikarz szwedzkiego Aftonbladet.
Wspomniany mistrzowski sezon Barkroth zaczął jednak od kontuzji, która sprawiła, że po 29 minutach spotkania pierwszej kolejki z Orebro musiał zejść z boiska i pauzować przez jedenaście następnych serii gier. Zresztą nie była to jego pierwsza kontuzja w karierze, bowiem – co zauważa kolejny z przepytanych przez nas ekspertów, Ulf Nilsson prowadzący portal svenskafans.com – gdyby nie podatność na urazy, Barkroth robiłby znacznie większą karierę na Starym Kontynencie.
– Bez urazy, nie mam zamiaru krytykować poziomu polskiej ligi, ale uważam, że gdyby nie wszystkie odniesione przez niego kontuzje, to dziś Niklas grałby w znacznie bardziej prestiżowych rozgrywkach. Bo jeżeli chodzi o atrybuty ofensywne, to zawodnik posiadający ich całe multum. Jest szybki, jego drybling nosi znamiona wielkiej klasy, do tego potrafi uderzyć na bramkę z dużą mocą. Oprócz tego Lech ściągając go zyskuje sobie porządnego wykonawcę stałych fragmentów gry. Nie powiedziałbym, że jest w tym specjalistą co się zowie, ale robi to całkiem nieźle. Niklas to również gracz wszechstronny – moim skromnym zdaniem, oprócz gry na skrzydle mógłby wyglądać świetnie jako jeden z dwójki napastników w takim właśnie systemie. Gdybym już miał się do czegoś przyczepić, to oprócz tendencji do łapania kontuzji, byłby to wkład w grę obronną – ocenia Nilsson.
Obok Rakelsa i Barkrotha, wzmocnieniem na boku pomocy ma być także Mario Situm, kolejny – po Dilaverze – znajomy Bjelicy z jednego z poprzednich klubów. Konkretnie – włoskiej Spezii. Patrząc na liczby, to zdecydowanie ten z nowych piłkarzy, który na papierze robi najmniejsze wrażenie. 19 meczów w lidze, 1 gol i 1 asysta, to jak na nominalnego skrzydłowego bilans dość mizerny. Ale, by nie ulegać suchym cyferkom, staraliśmy się potwierdzić (lub zaprzeczyć) temu, co symbolizują u Aleksandara Holigi, dziennikarza chorwackiego Telegramu.
– Przede wszystkim trzeba zauważyć, że większość spotkań zagrał na prawej obronie, a nie na swojej naturalnej pozycji, czyli na skrzydle. Moim zdaniem był niezły na boku defensywy, ale znacznie więcej pożytku jest z niego, gdy gra bliżej bramki przeciwnika niż swojej – ocenia Holiga, od razu tłumacząc, skąd tak mizerne liczby u skrzydłowego. – Situm może być ciekawym dodatkiem do składu Lecha. W Dinamie nigdy nie dostał prawdziwej szansy, nigdy nie postawiono na niego w stu procentach. A ma naprawdę sporo atrybutów, jakie dla skrzydłowego są niezbędne. Dobrą szybkość, technikę, bardzo dobry drybling. Nie potrzebuje też dużo czasu i miejsca, by dośrodkować, choć trzeba zarzucić mu, że mógłby być w tym nieco dokładniejszy. W żadnym z wymienionych aspektów nie jest jakimś mistrzem, ale wszystkie ma na obiecującym poziomie. Jego problemem był brak regularności, ale trudno o nią, gdy nie dostaje się szans tydzień w tydzień. Moim zdaniem Nenad Bjelica zna go na tyle ze wspólnej pracy w Spezii, że wykorzysta wszystko, co w nim najlepsze. Może i na papierze Situm nie wygląda na ogromne wzmocnienie, ale uważam, że fani Lecha powinni mimo wszystko cieszyć się, że taki zawodnik zasila ich klub.
Zbierając wszystkie te opinie do kupy nie sposób nie odnieść wrażenia, że choć liczba wzmocnień i ich rozłożenie w bardzo krótkim czasie wyglądała na hurtowy skup piłkarzy z dużym naciskiem na ilość, to nie powinno im przy tym brakować jakości. I choć wiadomo, że dopiero pierwsze spotkania, pierwsze wyjazdy w deszczowe poniedziałkowe popołudnia do Niecieczy, tak naprawdę pozwolą wydać ostateczny werdykt, to na ten moment kibice Lecha mają prawo do optymizmu. Umiarkowanego, póki kolejni rywale, jeden po drugim, nie powiedzą „sprawdzam”. Ale optymizmu.
SZYMON PODSTUFKA