Tim Hague, były zawodnik federacji UFC, stoczył w piątek ostatnią walkę. Po ciężkim nokaucie trafił do szpitala, niestety – lekarzom nie udało się go uratować. To kolejny przypadek śmierci po walce bokserskiej. Czemu pięściarze wciąż giną w ringu? Kto ponosi za to odpowiedzialność? Kto na tym zarabia?
W 1963 roku w walce o mistrzostwo świata wagi piórkowej spotkali się Davey Moore i Kubańczyk Sugar Ramos. W wyniku obrażeń mózgu były czempion zmarł w szpitalu kilka dni później. Wydarzenia z Los Angeles wstrząsnęły opinią publiczną. Młody i niezbyt znany wówczas Bob Dylan napisał piosenkę „Who Killed Davey Moore”, w której zastanawiał się nad przyczynami i sensem śmierci boksera.
W 1963 roku telewizja dopiero się rozkręcała, nikomu nie śniło się o pay-per-view, czy transmisjach w internecie. Walki mistrzowskie trwały wówczas po 15 rund, czyli i tak krócej niż kiedyś, gdy walczono w zasadzie do upadłego. Do 12 rund rywalizację w pojedynkach o tytuły skrócono dopiero w latach osiemdziesiątych. Od śmierci Davey’a Moore’a minęło ponad 50 lat, Dylan zdążył dostać Nagrodę Nobla. Pojawiły się transmisje, powtórki, wielcy sponsorzy, nowoczesne metody treningu, wielkie pieniądze, doping, antydoping, rewolucyjne sposoby leczenia i tak dalej. Sport zmienił się całkowicie. I tylko bokserzy wciąż umierają w ringu…
Kto zabił Davey’a Moore’a, dlaczego i jaki był tego powód?
Davey Moore był mistrzem świata, olimpijczykiem. Przed feralnym pojedynkiem z Ramosem miał na koncie 67 walk, z czego 59 wygranych. W 8. rundzie mistrzowskiego pojedynku miał ogromne problemy, w 10. przyjął potężny lewy, po czym całą serię ciosów. Upadając, uderzył karkiem w dolną linę ringu, co spowodowało obrażenia mózgu. Bokser wstał na osiem, przyjął jeszcze kolejną serię i na tym zakończyła się runda. Sędzia nie zgodził się na jego wyjście do 11. starcia. Po walce udzielił jeszcze wywiadu, zanim stracił przytomność w szatni. Już jej nie odzyskał. Kiedy przez kilka dni walczył o życie, papież Jan XXIII wydał oświadczenie, w którym nazwał boks „barbarzyńskim i sprzecznym z prawami natury”.
Nie ja, mówi sędzia, nie wskazujcie na mnie palcem
Mogłem zatrzymać walkę w ósmej i może uchronić go przed jego losem
Ale kibice na pewno by buczeli, że nie dostali tego, za co zapłacili
To fatalne, że musiał umrzeć, ale na mnie też była duża presja
To nie ja sprawiłem, że upadł, nie możecie mnie za to winić.
Tim Hague bokserem wybitnym na pewno nie był. Ale w żadnym wypadku nie można też powiedzieć, że był gościem znikąd. Miał 34 lata i za sobą bardzo udaną karierę w MMA. 34 walki, z czego 21 wygranych. Co ważne, nie na śmiesznych galach, jakich dziś mnóstwo, tylko na poważnych, w tym także na UFC. Karierę w oktagonie przerwał prawie rok temu, po gali ACB w Soczi, gdzie przegrał przez nokaut z Michałem Andryszakiem.
Od tego momentu boksował. – Zrobię sobie małą przerwę od MMA, pozwolę mózgowi trochę odpocząć po wstrząsie, jakiego doznałem. W tym czasie odzyskam pasję i ogień – mówił.
W rodzinnym Edmonton stoczył dwie walki pod koniec ubiegłego roku, obie przegrał. W piątek stanął naprzeciw Adama Braidwooda (7 zwycięstw, 1 porażka), który poprzednie cztery walki wygrał przez nokaut. Nie inaczej było i tym razem. Przewaga Braidwooda nie ulegała wątpliwości, bokser obijał byłego zawodnika MMA od pierwszego gongu. Ten upadał i wstawał, upadał i wstawał. A sędzia kompletnie bez sensu pozwalał na kontynuowanie jatki. A przecież właśnie po to jest w ringu, żeby orzec, że dalsza walka nie ma żadnego sensu. Len Koivisto zareagował dopiero po ciężkim nokaucie. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że ma teraz Tima Hague na sumieniu…
Nie my, mówi wściekły tłum, którego krzyki wypełniły arenę
Wielka szkoda, że umarł tamtej nocy, lecz my czekaliśmy tylko na dobrą walkę
Nie chcieliśmy, żeby spotkał śmierć, czekaliśmy na trochę potu, nic w tym złego
To nie my sprawiliśmy, że upadł, nie możecie nas za to winić.
W Kanadzie wiedzą, jak organizować wielkie gale bokserskie. Może coś o tym powiedzieć Andrzej Fonfara, który właśnie tam niedawno po raz drugi walczył o mistrzostwo świata. Hala wypełniona po brzegi, wielkie nazwiska, gwiazdy, transmisja na cały świat – było na bogato.
W tym przypadku było zupełnie inaczej. Sobotnia impreza w Shaw Conference Center w Edmonton to była jedna z gal, o których Andrzej Kostyra mówi „gala-srala”. Kilka nic nieznaczących walk, niewielka grupa kibiców, walki nagrywane jedną kamerą i tak dalej. Dość powiedzieć, że pojedynkiem wieczoru było właśnie starcie Hague z Braidwoodem, czyli bokserów o łącznym bilansie 8 zwycięstw – 3 porażki.
Kibice, jak to kibice – chcieli krwi. Może nie dosłownie, ale kiedy zobaczyli, że Hague obrywa, domagali się kolejnych nokdaunów.
Co najbardziej szokuje, to to, co wydarzyło się bezpośrednio po nokautującej serii: Braidwood zaczął skakać po ringu, sędzia przyklęknął przy pokonanym, ale nie reagował ani szybko, ani stanowczo. Zanim przy Hague pojawili się lekarze i ludzie z jego ekipy, minęło sporo czasu.
Braidwood udzielił wywiadu, sędzia podniósł jego rękę w górę. Na środek ringu nie wszedł Hague, wciąż był zamroczony. Inna sprawa, że były zawodnik UFC został posadzony w narożniku, co woła o pomstę do nieba. Po ciężkim nokaucie bokser powinien natychmiast znaleźć się na noszach i zostać przetransportowany do szpitala. Dla Hague wszystko wydarzyło się dużo za późno.
Nie ja, mówi jego menedżer, wydmuchując dym z wielkiego cygara
Ciężko powiedzieć, ciężko stwierdzić, zawsze myślałem, że jest w formie
Szkoda jego żony i dzieci, ale jeśli był chory, powinien mi powiedzieć
To nie ja sprawiłem, że upadł, nie możecie mnie za to winić
– Z niesamowitym smutkiem, żalem i ze złamanym sercem informuję, że Tim odszedł – oświadczyła Jackie Neil, siostra wojownika. – Był do ostatnich chwil otoczony rodziną, słuchał ulubionych piosenek. Będziemy za nim bardzo tęsknić.
W ringu co roku umiera wielu bokserów. Najczęściej jednak dzieje się to w krajach trzeciego świata, na prowizorycznie zorganizowanych galach, często bez badań medycznych i lekarza na miejscu. Tym razem śmierć spotkała znanego zawodnika, z doświadczeniem w największej federacji MMA na świecie. Nic więc dziwnego, że także media reagują w sposób bardziej aktywny. O śmierci Tima Hague piszą wszystkie poważne serwisy sportowe, od USA po Australię.
Jasne, dla większości to tylko ciekawostka: ot, umarł były zawodnik UFC. Ale dla niektórych to także powód do zastanowienia.
Anthony Johnson, jeden z czołowych zawodników wagi półciężkiej, zakończył karierę w MMA po kwietniowej porażce z Danielem Cormierem. Teraz, publikując na Instagramie link do informacji o śmierci Hague, napisał: – Właśnie dlatego odszedłem. To dla mnie konfrontacja z rzeczywistością. Znokautowałem wielu ludzi i nie wiem, jak to się stało, że coś takiego się nie zdarzyło, kiedy walczyłem. Bałem się, że mnie może spotkać coś takiego. Od kiedy przeczytałem o CTE boję się, że coś takiego może przydarzyć się każdemu.
Nie ja, mówi dziennikarz bokserski, stukając na swojej starej maszynie
Mówi, boks nie jest winny, bardziej niebezpieczny jest mecz futbolu
Mówi, walka na pięści musi zostać, to stary amerykański sposób
To nie ja sprawiłem, że upadł, nie możecie mnie za to winić.
CTE, czyli chronic traumatic encephalopathy, po polsku chroniczna encefalopatia pourazowa, czasem nazywana też encefalopatią bokserską. To trwałe, przewlekłe schorzenie mózgu, występujące u osób uprawiających sporty kontaktowe, w których częste są urazy głowy. Najczęściej występuje właśnie u bokserów.
Doktor David T. Bernhard przeprowadził szereg badań, z których wynika, że CTE dotyczy około 15 procent zawodowych bokserów. Choroba rozwija się powoli, wraz z kolejnymi przyjmowanymi ciosami. Zazwyczaj pierwsze objawy pojawiają się od 12 do 16 lat od rozpoczęcia kariery.
Są też badania, które wskazują na to, że podobny typ urazów mózgu można zaobserwować u zawodników futbolu amerykańskiego. Tam nie ma setek ciosów, przyjmowanych na głowę, ale występują są za to zderzenia rozpędzonych sportowców. Jeff Miller, wiceprezes ligi NFL do spraw zdrowia i bezpieczeństwa, ogłosił wprost: ten sport zabiera zawodnikom zdrowie. Badania przeprowadzone przez Ann McKee, neurochirurg z Uniwerytetu w Bostonie, nie pozostawiają wątpliwości. Zmiany chorobowe zaobserwowano u 90 z 94 przebadanych zawodników NFL i u 45 z 55 graczy ligi akademickiej.
Nie ja, mówi człowiek, którego pięści odesłały go w chmurę mgły
On przyjechał tu z Kuby, gdzie nie wolno już boksować
Tak, uderzyłem go, to prawda, ale właśnie za to mi płacą
Nie mówcie: zamordować, nie mówcie: zabić, to było przeznaczenie, wola Boga
Takie przeznaczenie spotyka co roku wielu bokserów. A przecież zanim w 1884 roku zaczęły obowiązywać tak zwane zasady Markiza Queensberry, było jeszcze gorzej. Wspomniane zasady to zbiór przepisów dotyczących walk bokserskich. Wprowadziły między innymi obowiązek używania rękawic oraz przerwy pomiędzy rundami. Jak w oceniał 100 lat później „The Independent”, od tamtej pory około 500 ludzi straciło w ringu życie. W ciągu kolejnych 20 lat średnia raczej wcale nie spadła, choć przed każdą profesjonalną walką bokserzy przechodzą komplet badań medycznych, a nad ich bezpieczeństwem czuwa sędzia oraz lekarz.
A jednak, przypadki śmierci wcale nie są rzadkie. W listopadzie na ringu w Great Yarmouth śmiertelny cios przyjął Jakub Moczyk. Miał 22 lata i to był jego debiut na zawodowym ringu. Potężne uderzenie rywala w ostatniej rundzie okazało się zabójcze.
– Zadany cios spowodował wylew krwi do mózgu. Zdaniem lekarzy obrażenia były tak silne, jakby poszkodowany spadł z kilku, kilkunastu metrów uderzając bokiem głowy o twardą powierzchnię – powiedział Marcin Śmigaj, wuj boksera, w rozmowie ze Sport.pl.
Śmierć boksera w tym przypadku oznaczała życie dla kogoś innego – serce Jakuba zostało przekazane 16-letniemu Anglikowi, dla którego była to ostatnia chwila na przeszczep…
Kto zabił Davey;a Moore’a, dlaczego i jaki był tego powód?
Czy można zrobić coś, żeby boks był bezpieczniejszy? Odpowiedź jest banalna: wydaje się, że najważniejsze jest samo przestrzeganie reguł. Bokserzy muszą być pod stałą kontrolą lekarską i przechodzić regularne badania. Nikt nie może przymykać oczu na żadne niepokojące objawy. Manager, trener i lekarz zawsze muszą na pierwszym miejscu stawiać zdrowie zawodnika. Oczywiste? Niby tak, ale czy tak było chociażby w przypadku Hague? Mocno wątpliwe. Sam zawodnik mówił, że po ciężkim nokaucie w MMA musi „dać mózgowi odpocząć”. Zamiast jednak pojechać na długie wakacje, zdecydował się boksować. Kto się na to zgodził? Czy ktoś powiedział mu: wiesz, Tim, to chyba nie jest najlepszy pomysł? Czy wreszcie wszystko w Edmonton było zorganizowane jak należy?
– To dziwna sprawa. Bokserzy jak na przykład Jake La Motta przechodzą te wszystkie ringowe wojny i wszystko jest w porządku. A inny gość nagle umiera po walce. To loteria – powiedział kiedyś Manny Sobral, kanadyjski bokser, olimpijczyk. Rzeczywiście, La Motta, mimo 106 walk i 95 lat na karku ma się nieźle. Tego samego nie można powiedzieć o setkach innych bokserów, którzy – o ile mieli szczęście – dziś cierpią na CTE. Jeśli mieli go mniej – skończyli jak Jakub Moczyk czy Tim Hague…
Loteria? Odrobina hazardu jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Szkoda tylko, że w tym przypadku stawka jest tak wysoka…
JAN CIOSEK
*śródtytuły pochodzą z piosenki „Who Killed Davey Moore” Boba Dylana