Łudziliśmy się. Ten kibicowski patriotyzm jeszcze kazał wierzyć, że wszystkie problemy kadry można ogarnąć, że ten mecz ze Słowacją był falstartem, słowa Bielika błędną krytyką, piątek złym miłego początkiem. Niestety, kadra Dorny nie skręciła z kursu, jaką obierały w XXI wieku ekipy seniorskie na wielkich turniejach. Był mecz otwarcia, właśnie skończył się mecz o wszystko i niestety, znów zagramy – z malutkimi nadziejami – ale pewnie o honor, bo dziś tylko zremisowaliśmy ze Szwedami 2:2.
Co prawda Kownacki wyrównał w ostatnich minutach z karnego, lecz to naprawdę niewiele zmienia w naszej sytuacji – jesteśmy jeszcze w grze, jednak znów, jak za najgorszych lat, z pomocą musi nam przyjść matematyka, uprzejmość innych drużyn. Wyjście z drugie miejsca? Nie ma szans, cztery oczka to najprawdopodobniej będzie zbyt słaby wynik. Mała tabela przy naszej, co najmniej dwubramkowej, wygranej i remisie Słowaków ze Szwedami? Matematycznie możliwe, choć wciąż cholernie odległe.
A przecież dziś nie zaczęło się tak źle, wystartowaliśmy wręcz bardzo dobrze. Już w czasie śpiewania hymnów serce rosło – Polacy wyglądali na pewnych siebie, nastawionych na sukces i zmazanie plamy. Rzeczywiście, ruszyli od początku, nie ubierając tego w ładne słowa: na pełnej kurwie. Blisko strzelenia gola był Stępiński, potem szybko uznaliśmy, że pierwsze ostrzeżenie wystarczy. Wynik zmienił się na 1:0. Prawym skrzydłem pognał Kownacki, mieliśmy wrażenie, że zgubił gdzieś rytm biegu, ale poradził sobie z tym małym kłopotem, dostrzegł Monetę, a ten dał skąd przyszła i pokonał Cajtofta.
To był dobry moment, którego znów nie wykorzystaliśmy do budowania meczu po swojemu. Zupełnie, jakby jakiś złośliwy rysownik odbijał nam na kalce starcie ze Słowacją. Polacy mieli bowiem jeszcze jakieś okazje – choćby gdy Stępiński wygonił się do boku i przegrał starcie z bramkarzem – ale znów zaczęliśmy puchnąć, znów okazało się, że choć to poziom U-21, jazda na determinacji nie załatwi całego meczu, tylko co najwyżej jego mniejszy fragment. Jeszcze poszarpał Kownacki, jeszcze walnął z dystansu, spróbował też ponownie Stępiński, ale powietrze już uchodziło, bo zabrakło w tym balonie umiejętności, rozsądku, taktyki, kultury gry – wszystkiego, czego akurat z wątroby nie dasz.
Szwedzi zaczęli z tego korzystać i w końcu zrobili to, na co zanosiło się od kolejnych minut. Strzelili pierwszego gola – najpierw uderzenie Franssona wyjął Wrąbel, ale przy poprawce Strandberga był bezradny. Pięć minut później dołożyli drugie trafienie, gdy dośrodkowanie i absolutną bierność polskiego zespołu wykorzystał Larsson.
Żal było to oglądać, mijające minuty pierwszej połowy uświadamiały nas, że pewnie jesteśmy tu tylko dzięki ładnym stadionom, na których UEFA chciała rozegrać to Euro. Piłkarsko bowiem kompletnie nie pasowaliśmy. Dawidowicz został wręcz zmasakrowany przez Hajtę. I bardzo słusznie, bo Dorna zrobił mu krzywdę, trzymając na murawie prawie cały mecz. Jach z Bednarkiem mieli momenty kiedy kompletnie się nie rozumieli. Stępiński szarpał, ale i podejmował złe decyzje. Po boisku podobno biegał Jaroszyński, choć pewności nie mamy. I tak dalej, i tak dalej – błędy, przykłady słabej formy można mnożyć, pomyłki wypominać bez końca. Również Dornie, trudno powiedzieć, by trafiał ze składem i taktyką.
Polacy próbowali się podnieść w drugiej połowie, stworzyli parę groźnych sytuacji, ale na Szwedów to było zwyczajnie za mało. Może w jakieś towarzyskiej potyczce daliby sobie strzelić te dwa gole, które były nam potrzebne do wyjścia z 1:2 na 3:2, ale na Euro trzeba jednak pokazać więcej. Bo nasza drużyna ma poważny problem: siada po strzeleniu gola. A te, niestety dla niej, strzela bardzo szybko.
fot. FotoPyK