Mundial z 1978 roku zakończył się wielkim niesmakiem u wszystkich kibiców piłki nożnej. Był to jeden z pierwszych turniejów, podczas którego posądzano niektóre reprezentacje o korupcję. Patrząc na wszystko po fakcie – niewykluczone, że coś w tym jest. Również my odczuwaliśmy mały niedosyt. W końcu Polacy byli faworytami do zgarnięcia głównej nagrody za triumf na mistrzostwach, a nasze poczynania skończyły się na piątym/szóstym miejscu. Dokładnie dzisiaj mija 39 lat od meczu, który miał okazać punktem kulminacyjnym drugiej rundy i miał pobudzić Polaków do walki na noże z Brazylią – kadra Gmocha pokonała Peru 1:0.
Nic dziwnego, że biało-czerwoni byli jednymi z kandydatów do złotych medali – w końcu lata 70 XX wieku w historii polskiego futbolu były cudowne. Złoto oraz srebro na Igrzyskach Olimpijskich czy brązowy medal na poprzedniej edycji mundialu to osiągnięcia z najwyższej półki. Byliśmy po prostu groźni, chyba najbardziej niebezpieczni w naszej historii. A do tego wszystkiego doszło kolejne działo w postaci Zbigniewa Bońka. Stara gwardia wciąż miała ikrę, młodzież zaś fantazję. Wystarczyło “tylko” połączyć dwa pokolenia genialnych piłkarzy, tych od trzeciego miejsca w 1974 i tych od trzeciego w 1982.Oczekiwania były duże, ale czy w takich warunkach nie do spełnienia?
W pierwszej rundzie Polacy byli fantastyczni. Zaczęli może mało obiecująco (remis z RFN, chociaż był dobrym wynikiem, wcale nie zwiastował dobrze), ale z każdym kolejnym meczem się rozkręcali. Starcia z Tunezją i Meksykiem zakończyły się zasłużonymi zwycięstwami naszych i zarazem awansem do drugiej rundy. W niej trafiliśmy na istną grupę śmierci.
Argentyna, Brazylia, Peru. Patrząc z perspektywy czasu, trafiliśmy najgorzej jak się dało. Brazylia to w końcu Brazylia, może im nie iść, ale jednostki zawsze potrafią zrobić różnicę. Argentynie – nazwijmy to – pomagały ściany, od pierwszego gwizdka sędziego zaczęło się faworyzowanie ekipy „Albicelestes”. Na pierwszy ogień dostaliśmy właśnie kadrę w niebiesko-białych trykotach i zebraliśmy zasłużone bęcki. Mecz z Peru był meczem o nadzieję na awans, bo w przypadku nawet remisu powrót do siebie byłby przesądzony. Gdyby nie świetny odbiór Grzegorza Laty i jeszcze lepsza wrzutka przyszłego prezesa PZPN-u, w starciu z Latynosami nie padłaby żadna bramka. A samo wykończenie Andrzeja Szarmacha – majstersztyk.
Jeśli my możemy czuć niedosyt, to co w takim razie mają czuć kibice Brazylii? Zanim przejdziemy do sedna, to opowiemy wszystko od początku. „Canarinhos” wygrali z Polakami, tym samym pozbawiając nas jakichkolwiek szans na awans do miejsc 1-4 i zajęli pierwsze miejsce w grupie. Argentyna, by ich wyprzedzić i w efekcie awansować do finału, potrzebowała rozgromić Peru 4-0. Zadanie trudne, ale i na to znalazło się idealnie rozwiązanie. Choć niczego nie udowodniono, powszechnie sądzi się, że przywódcy obu państw dogadali się finansowo – chodziło o potężną wpłatę ze strony argentyńskiej junty na rzecz peruwiańskich fundacji. Wynik spotkania? 6-0 dla reprezentacji, w której prym wiódł Mario Kempes. W ten sposób to Argentyńczycy zdobyli puchar za triumf na własnych mistrzostwach, wygrywając po dogrywce z Holendrami. Dla Brazylijczyków brązowe medale były jak porażka i nie potrafili (do tej pory nie potrafią) się z nią pogodzić.