Nie bez przyczyny kadrę Brazylii uznaje się za najbardziej wybitną w historii futbolu – wystarczy wspomnieć, że pięciokrotnie sięgnęła po puchar za triumf na mundialu. Co więcej, nikt nie wyprodukował też tylu piłkarskich geniuszy, co właśnie Brazylia – Pele, Zico, Ronaldo, Garrincha, moglibyśmy tak wymieniać bez końca. Dzisiaj wypada 55. rocznica spotkania w finale chilijskich mistrzostw świata w 1962 roku, pomiędzy Czechosłowacją a Canarinhos, w którym Pele… wcale jednak nie miał tak dużo do powiedzenia, a mimo to Brazylijczycy ponownie okazali się najlepsi.
Tamte lata bez dwóch zdań należały do Canarinhos. Pomiędzy 1958 i 1970 rokiem, na cztery turnieje mistrzostw świata, trzykrotnie triumfowali właśnie oni. Skupmy się jednak na mundialu z 1962 roku. Selekcjoner południowców, Aymore Moreira, preferował zdecydowanie ofensywny futbol i było to widać na każdym kroku. Ustawienie? 4-2-4, z Didim i Zito w środku pola. Plan na każde spotkanie był banalnie prosty: jak najszybciej strzelić gola, dwa, a najlepiej od razu trzy.
Brazylijczycy z Czechosłowakami na tamtych mistrzostwach mierzyli się dwukrotnie. Pierwsze starcie czekało już w grupie, kiedy to padł bezbramkowy remis. Największą stratą dla Latynosów po tym meczu była kontuzja Pele, którego uraz miał go wykluczyć z reszty meczów. Informacja o dolegliwościach legendy brazylijskiej piłki rozeszła się błyskawicznie, a dla ludzi z Kraju Kawy była ona jak wyrok śmierci. Dramat, tragedia, katastrofa. To miał być koniec marzeń Brazylijczyków o triumfie w Chile. Los jednak lubi płatać figle i nie obeszło się bez nich i tym razem…
A przecież – co mogło być nawet gorsze niż kontuzja Pele – turniej mógł się dla nich skończyć już na starcie. W ostatnim, trzecim spotkaniu w grupie, z Hiszpanią, przegrywali przez długi czas i przy takim rezultacie wracali do domu. Na kwadrans przed końcem obudzili się jednak – Amarildo „doppelpackiem” odpowiedział Abelardo i Brazylijczycy weszli do ćwierćfinałów.
Patrząc na grę dzisiejszych bohaterów w fazie finałowej, po meczu z Hiszpanią dowiedzieli się, że życie bez Pele faktycznie istnieje. Anglię puknęli 3-1, gospodarzy 4-2 i stanęli przed szansą obrony trofeum. Trzeba było tylko wygrać z Czechosłowakami.
A z naszymi południowymi sąsiadami Brazylijczycy przez kilka minut porządnie najedli się strachu. To przecież ekipa Rudolfa Vytlacila najpierw trafiła do siatki za sprawą Josefa Masopusta. 120 sekund później bohater z meczu z Hiszpanami, który miał całe mistrzostwa przesiedzieć na ławce z uwagi na brazylijską „dychę”, wyrównał stan gry. W drugiej odsłonie trafili jeszcze Vava i Zito, więc to Canarinhos ponownie mogli wznieść puchar w górę po ostatnim gwizdku. Jakkolwiek spojrzeć, to była fantastyczna drużyna: