To miał być mecz, który ugruntuje powszechne w narodzie przekonanie, że po złotej erze Lijewskich, Jurasików, Szmali i Jureckich nie mamy poważnej reprezentacji piłkarzy ręcznych. To miało być spotkanie bez historii, które przegramy dziesięcioma bramkami. Innym słowy: to miał być nieudany debiut selekcjonera Piotra Przybeckiego w meczu o punkty. Cóż, nic z tego nie wyszło – na szczęście! Biało-czerwoni po bardzo dobrej grze sensacyjnie zremisowali na wyjeździe z Serbami 34:34 w eliminacjach do Euro 2018. Ten wynik właściwie przekreśla nasze szanse na awans na chorwacki turniej, ale daje co innego: nadzieję, że z reprezentacją nie jest aż tak tragicznie, jak wydawało się jeszcze dziś o 20.45, przed pierwszym gwizdkiem.
W niedzielę młoda drużyna Przybeckiego została zmiażdżona w towarzyskim meczu przez Norwegów. Wicemistrzowie świata zbili nas 41:22. Po raz ostatni Polacy stracili tyle goli w… 2004 roku, w starciu z Niemcami. Po takim laniu w Niszu trzeba było spodziewać się kolejnej masakry. Szczególnie, że w serbskiej ekipie nie brakuje ogranych gwiazd, takich jak były król strzelców najlepszej ekstraklasy świata Bundesligi Petar Nenadić czy też Rastko Stojković, przez lata podpora Vive Kielce. Naprzeciwko tych starych lisów stanęła drużyna złożona w dużej mierze z debiutantów – aż siedmiu kadrowiczów nigdy wcześniej nie grało w spotkaniu o punkty jakicholwiek eliminacji! Ci goście dla przeciętnego polskiego kibica są kompletnie anonimowi, nie ma szans, żeby poznał ich po twarzach, bo pewnie nie kojarzy nawet ich nazwisk.
Jednym z takich zawodników jest Michał Potoczny. 22-latek z MMTS-u Kwidzyn nic nie robił sobie ze statystyk, tylko rozgrywał dziś piłkę z takim polotem i fantazją, jakby dowodził grą kadry pięćdziesiąty raz w karierze. Idźmy dalej: na prawym skrzydle naszej drużyny niczym stary wyga spisywał się Arkadiusz Moryto, czyli gość, który… nie skończył nawet 20 lat. Inny leworęczny zawodnik, rozgrywający Rafał Przybylski, niebawem odchodzi z Azotów Puławy do Toulousy. Chłop chyba uznał, że występy w lidze mistrzów świata zobowiązują – w środowy wieczór zdecydowanie prezentował international level. Rzucił osiem bramek, a większości tych prób nie powstydziłby się Marcin Lijewski z najlepszych lat.
Tylko jedno trafienie mniej zanotowali Piotr Chrapkowski i Przemysław Krajewski. Pierwszy z nich wreszcie przypomniał sobie, że potrafi rzucać z drugiej linii, momentami prezentował się jak w 2011 roku, kiedy to niemal w pojedynkę zapewnił Wiśle Płock ostatnie w historii klubu mistrzostwo Polski. Drugi po odejściu starej gwardii został jednym z liderów w szatni, ale i na parkiecie – to między innymi dzięki niemu „biało-czerwoni” w pomeczowych statystykach mają aż 10 rzuconych bramek z kontry. Niestety tej najważniejszej nie wykorzystał Paweł Genda, który w końcówce meczu nieatakowany przez nikogo zrobił błąd kroków. Szkoda, ale też umówmy się: nawet najwięksi optymiści nie spodziewali się, że biało-czerwoni wywalczą na bałkańskiej ziemi choćby punkt.
Wydarliśmy go gospodarzom mimo przeciętnej gry w obronie, w której błyszczał w zasadzie tylko bramkarz Mateusz Kornecki. Cała reszta Polaków miała problemy z rywalami, którym z kolei nie wytrzymywały nerwy. Najlepszym przykładem supersnajper Nenadić, który w drugiej połowie nie trafił z kilkunastu metrów do… pustej bramki. Młodzi Polacy pod względem psychicznym byli dużo dzielniejsi, nie pękli mimo że serbscy kibice nie tylko krzyczeli jak opętani, ale też odpalili w hali race! Dym i hałas nie przestraszyły zawodników Przybeckiego, którzy zdobyli dziś w półtorej godziny więcej doświadczenia niż przez pół sezonu ligowego, taka prawda.
Kolejny poważny test czeka ich już niebawem, 18 czerwca w Ergo Arenie. Mamy nadzieję, że przeciwko Rumunii „Młode Wilki” pokażą równie dużą fantazję i płynność gry w ataku, oby ich dzisiejszy występ nie był jednorazowym popisem, a początkiem ciekawej historii, która sprawi, że coraz rzadziej będziemy wspominać z nostalgią wielkich zawodników, wymienionych we wstępie tego tekstu.
Fot. FotoPyk