Cholera, ale ten czas leci – wydawałoby się, że jeszcze przedwczoraj widzieliśmy młodego Cristiano Ronaldo, który beczy po przegranym finale Euro z Grecją, tymczasem od tamtych scen minęło 13 lat. Portugalczyk nie jest już nastolatkiem, ma przeszło trzydziestkę na karku i pewnie część kibiców martwi się, że niedługo nastąpi jego koniec, a ci nieprzychylni wręcz tego końca wyczekują jak dzieci prezentów na Gwiazdkę. Na szczęście – bo żyć w czasach Ronaldo i Messiego to przyjemność – zawodnik Realu nic sobie nie robi z upływającego czasu, ten jakby płynął, ale zupełnie obojętnie wobec niego. Lepiej niż wczoraj Portugalczyk udowodnić tego nie mógł.
W końcu bowiem zagrał pierwsze skrzypce w finale – rok temu, kiedy Real ścierał się z Atletico, Ronaldo był na boisku, ale głównie ciałem. Duchem odpływał daleko poza stadion w Mediolanie albo, nie bawiąc się już w metafory, nie grał dobrego meczu tylko zwyczajnie słaby. Co prawda wykorzystał ostatnią jedenastkę i choć warto to docenić, bardziej był ten karny pożywką dla fotoreporterów niż wielkim wkładem w triumf Królewskich – tamten finał miał innych bohaterów. A ostatni mecz Euro? Ma twarz Edera, piłkarza dość przeciętnego i za tę nijakość wyśmiewanego. Ronaldo zaś przytrafiła się kontuzja i zamiast dyrygować zespołem z boiska, musiał robić to z ławki – wyglądało to symbolicznie, ale wówczas na pewno wolałby zajmować inne miejsce na murawie.
Potrzebował więc Portugalczyk takiego finału, po którym nie będzie żadnych wątpliwości. Finał La Liga, kiedy już w pierwszych sekundach pokonał bramkarza Malagi, robił jakieś tam wrażenie, ale to jednak nie ten rozmiar kapelusza. No bo Malaga, bo Real, który nie potrzebował nawet wygranej do mistrzostwa, i tak dalej. Cardiff – 20:45, tutaj Cristiano potrzebny był najmocniej i swoją robotę wykonał fenomenalnie. Real w pierwszej połowie przecież nie grał nic wielkiego, pewnie prezentował się gorzej od Juventusu, ale i tak schodził do szatni z przyzwoitym wynikiem. Ponieważ swój geniusz pokazał Cristiano – najpierw rozprowadził akcję do Carvajala, a później sam ją świetnie wykończył. Jedno, no dwa dotknięcia Ronaldo zadecydowały o powodzeniu tej akcji i tej połowy w wykonaniu Realu. Ilu piłkarzy walnęłoby wtedy w trybuny, ilu olałoby Carvajala? Wielu, ale nie geniusz z siódemką na plecach.
W drugiej połowie Portugalczyk jeszcze pognębił Juventus strzałem na 3:1 – jasne, ta akcja narodziła się wcześniej, ale znaleźć też się trzeba umieć.
W każdym razie, Ronaldo w końcu zagrał swój finał i przypieczętował tym samym kolejne fenomenalne indywidualne osiągnięcia. Trafiał w trzecim finale, został piąty raz z rzędu królem strzelców Ligi Mistrzów (szósty w sumie) – taki rezultat robiłby wrażenie nawet w przeciętnych rozgrywkach, tymczasem Portugalczyk trafia najczęściej od pięciu lat w najlepszym turnieju świata. 12, 16, 10, 17, 12 goli. Kapitalna regularność, której zazdrościć mu będzie Messi, nie dobijający w analogicznym okresie aż trzykrotnie do dwucyfrowej liczby łupów.
Natomiast Ligę Mistrzów Ronaldo wygrywa już po raz czwarty, co wcześniej udawało się Seedorfowi i czwórce z Barcelony, Messiemu, Inieście, Pique i Xaviemu.
– Ludzie, którzy mnie krytykowali, muszą schować swoje gitary do pokrowców. Ponownie – mówił Portugalczyk po triumfie i cóż, ma świętą rację. Zdobył mistrzostwo Hiszpanii, Ligę Mistrzów, powalczy o Puchar Konfederacji, Złota Piłka jest pewnie rozstrzygnięta. Będzie to już jego piąta i zrówna się wówczas z Messim, dodając kolejne argumenty stojące za nim do niekończącej się dyskusji pt. “który z nich jest lepszy?”.