Sławomir Wojciechowski do momentu transferu Lewandowskiego był naszym rodzynkiem w Bayernie. To też najmłodszy debiutant w historii Lechii Gdańsk, filar mocnego GKS Katowice lat dziewięćdziesiątych, czołowa postać solidnych szwajcarskich boisk, reprezentant Polski. Jego słynne rogale siały postrach – dość powiedzieć, że potrafił dwa mecze z rzędu wkręcić z rożnego, a sezon 96/97 kończył z pięcioma golami po rzutach wolnych. Zapraszamy!
Denerwuje pana, że jest przez wielu ludzi postrzegany jako „ten piłkarz z Bayernu”?
Nie, to dla mnie zaszczyt i nie odbieram tego absolutnie w ten sposób, że ludzie głównie mówią o tym. To był świetny czas, półtora roku w tak dobrej drużynie, ale wcale tego momentu w swojej karierze nie wyróżniam szczególnie. Miałem dużo fajniejszych i lepszych chwil – w Lechii, w Katowicach, w Szwajcarii. Tak więc Bayern był tylko jednym etapem.
A czuje się pan – przykładowo – mistrzem Niemiec?
Puchary czy medale może mam, ale żeby czuć się w 100 procentach takim zdobywcą pełną gębą, to chyba troszeczkę za mało pograłem i ten niedosyt jest.
Problemem na pewno było zdrowie.
Kontuzji było dużo, przez te półtora roku to rok miałem urazy. Pachwiny, później operacja stawu skokowego, zabieg się nie udał, męczyłem się z bólem, operacja została poprawiona, ale trochę za późno, by coś zwojować.
Wini pan lekarzy?
Na pewno ta pierwsza operacja była źle przeprowadzona przez doktor Ulrike Muschaweck w Monachium i to jest pewne, bo bolało mnie i miałem taką liczbę badań, że nie życzę tego nikomu. Trenowałem, zagryzałem zęby, mówili, że tak trzeba, a i tak się okazało, że tę operację trzeba poprawić. Czy winię… Tak się stało, kogoś szczególnie nie winię, ale na pewno byłoby mi łatwiej, gdyby ta operacja została przeprowadzona porządnie.
Doktor przeprosiła?
Nie, nawet nie miałem z nią kontaktu, ktoś inny mnie przejął.
W każdym razie, Bayern pewnie szybko się domyślił, że przyjechał pan z urazem.
Tak, jak pojechałem na testy w grudniu, to po drugim-trzecim treningu, przy mocnym kopnięciu – czyli na przykład z rzutu wolnego, zaczęli między sobą rozmawiać widząc, że łapie się za pachwiny. Ja końcówkę sezonu grałem na tabletkach i zastrzykach, jednak pojechałem z tą kontuzją, to była dla mnie wielka szansa. Zobaczyli na treningach, że coś jest nie w porządku, wzięli mnie na stół i od razu zdiagnozowali, że bez problemu mogę z tą kontuzją podpisać kontrakt, to nie jest nic z czego nie da się wyleczyć.
Bał się pan przyznać?
Nie, nie myślałem o tym, to była dla mnie szansa, więc zagryzłem zęby, wyszedłem na trening i starałem się grać jak najlepiej. Widocznie musiałem wypaść w miarę dobrze, skoro z tą kontuzją postanowili mnie kupić.
A co uderzyło pana w Bayernie od razu po przyjeździe, profesjonalizm?
To jest banalne, bo to wszyscy powiedzą – nie trzeba tam być, żeby to stwierdzić. Co prawda to był 2000 rok, czyli w Polsce jeszcze nie do końca było tak profesjonalnie i zawodowo jak jest obecnie, ale tak, nawet po Szwajcarii – gdzie wszystko było poukładane – Bayern okazał się innym światem. Nie tylko dla zawodnika z Polski, ponieważ jak Ballack przyszedł po mnie z Leverkusen, czyli też z wielkiego klubu, i zobaczył Bayern, to przyznał, że to jest coś większego. Tym bardziej więc dla mnie musiał to być kosmos. Od A do Z wszystko zaplanowane, masakrycznie duży sztab ludzi, zawodowi piłkarze – ich zachowania przed i po treningu, liczba godzin jaką spędzali na ćwiczeniach, to wszystko było dla mnie nowe.
Ile było tych godzin?
Trudno dokładnie określić, ale największym maniakiem był Lizarazu, ja widziałem, że on cały czas trenuje. Przed treningiem na siłowni, po treningu na siłowni, jak przyjeżdżaliśmy przed meczem to on już ćwiczył, tak więc był najbardziej profesjonalny z wszystkich profesjonalistów. Choć też zdarzali się Brazylijczycy, którzy nie zawsze chcieli się zmęczyć.
Tamta szatnia Bayernu była bardzo międzynarodowa, prawda?
Tak, ale bardzo zgrana. Był bardzo dobry trener, a wiem, że w Bayernie z tym zawsze mieli dużo problemów – było wiele gwiazd i szkoleniowcy sobie nie radzili, jednak Hitzfeld tak. Effenberg, Kahn, Elber, Scholl, czyli osobowości bardzo trudne, jednak on sobie dawał radę i mieliśmy zgraną szatnię.
Ktoś szczególnie gwiazdorzył?
W szatni nikt. Jedynie jak szedłem tam, to dużo mówiło się o Effenbergu – że on jest inny, że gwiazdorzy, że jak odchodził z Gladbach, miał tam różne sytuacje. W Monachium tego nie zauważyłem. Każdy patrzył na siebie, to tak, miał swoją pozycję, której nie chciał oddać, była wojna o miejsce w składzie. Jakichś wariatów też nie mieliśmy, przede mną odszedł Bassler, minęliśmy się, a o nim mówili, że lubił przypajacować, jednak sam tego nie doznałem. Szatnię mieliśmy poukładaną.
Jakim Hitzfeld był trenerem?
Bardzo spokojnym, merytorycznym i poukładanym, ale cały sztab taki był. W klubie pokroju Bayernu trudno wyróżniać tylko pierwszego trenera, bo jest tyle ludzi do roboty, analiz, przygotowania merytorycznego, jest sztab lekarzy i masażystów. A nie tak jak u nas, że mamy dwóch masażystów. Tam masz ośmiu, a jakby potrzebowali dwunastu, to by było dwunastu. Hitzfeld na pewno trzymał tę drużynę, mogę podać przykład Realu – Zidane jest rok trenerem, ale układa klocki bardzo dobrze. Dzisiaj poprowadzić trening to można z laptopa, ściągnąć konspekty i jechać, jednak w trenerce, w takich klubach, coś innego jest ważne, nie sam warsztat.
Charakter?
Tak, przede wszystkim. Też wiedza, doświadczenie, bo na tym poziomie trener musi być bardzo dobrym strategiem, nie tylko warsztatowcem. Sam warsztat nie wystarczy.
Zastanawiam się czy osobowości nie podbudowywała Hitzfeldowi marka Bayernu.
Nie, bo doskonale sobie radził, więc na pewno miał silną osobowość. Chodzi o to: on tak dobrze prowadził tę drużynę, że nie było żadnych konfliktów – rotował, grali czasem rezerwowi. Znów podam przykład Realu – Zidane cały czas rotuje, wszyscy czują się ważni, wszyscy są potrzebni, tak samo było w Bayernie.
Pan też czuł się potrzebny?
Trudno mi o tym mówić od strony sportowej, ale mam wycinki z gazet, gdzie Hitzfeld mówił o mnie jako o jednym z lepszych zawodników, jeśli chodzi o wyszkolenie. Nie ukrywam jednak, że mi wiele innych rzeczy brakowało, miałem kontuzje, ale miałem też braki wyniesione z ekstraklasy. Mówię o niedoskonałościach taktycznych, na treningach sobie doskonale radziłem, dziennikarze to widzieli, jednak w meczach to wychodziło. Nie chcę wszystkiego zwalać na kontuzje, bo w pewnych momentach byłem po prostu za słaby.
A mógł pan dać z siebie więcej?
Jestem przekonany, że jeśli trafiłbym do Bayernu z głową, jaką miałem w wieku 35-38 lat, to na pewno zwojowałbym więcej.
Ale co, poddał się pan, odpuścił?
Nie miałem momentu, że się poddałem, ćwiczyłem, trenowałem, po skręconej nodze zainwestowałem w domu w siłownię, żeby się doprowadzić do zdrowia. Rowerki, bieżnie, wszystko co się dało, co mi weszło do domu. Przypominam sobie ten okres i walczyłem o siebie, nie było poddawania. Teraz bym trenował może jeszcze więcej, a może po prostu mądrzej? Obecnie wiem jak to robić, wtedy nie byliśmy za bardzo w Polsce nauczeni jak dbać o siebie, po części nauczyłem się tego w Bayernie i jeszcze później.
Wtedy ten transfer do Bayernu był dla pana szokiem?
Nie, nie do końca. Szwajcaria nie była wtedy modna, teraz byłbym pewnie podstawowym zawodnikiem reprezentacji, przy tych mediach, kontroli tego co się dzieje, bo ja tam praktycznie zdobyłem wszystko co jest możliwe indywidualnie – 15 razy w jedenastce kolejki, wygrywałem kolejne klasyfikacje jako obcokrajowiec i zawodnik, najwięcej asyst, miałem wówczas dużo propozycji. Był Grasshoppers, oferta z Włoch, ale jak się dowiedziałem o mistrzu Niemiec, to raczej nie myślałem długo, czy jechać czy nie. Jedynie na pierwszy telefon ze Szwajcarii od dyrektora sportowego powiedziałem „nie, ledwo chodzę”, ale potem zagryzłem zęby i pojechałem.
A miał pan problemy jako Polak w Niemczech?
Wiadomo, jak Polacy byli w tamtym czasie w Niemczech postrzegani, dzisiaj jest inaczej, ale wtedy nie było za kolorowo. Jednak ja tego jakoś nie odczuwałem, byłem w Bayernie, tam ludzie nie zajmowali się tego typu rzeczami czy jestem z Polski, czy jestem z Chin. Może sportowo byłoby łatwiej, gdybym miał brazylijski paszport, byliśmy wtedy jako Polacy piłkarskim zaściankiem. Dzisiaj po wynikach kadry pniemy się, może te puchary jeszcze nie wychodzą, ale jest mniejsza różnica teraz, niż była wówczas.
Dzisiejsza Lechię można porównać poziomem organizacji do tamtego Bayernu?
Nie, żaden klub w Polsce nie jest i jeszcze długo nie będzie na poziomie tamtego Bayernu.
To trochę smutne, bo choć Bawarczycy to wielki klub, minęło 17 lat.
Nie chciałbym też za bardzo mówić o drużynie seniorskiej Lechii, bo ja pracuję w akademii, ale tam wtedy mieli 16 boisk, kiedy my dzisiaj nie mamy ani jednego albo mamy jedno małe sztuczne. Wynajmujemy, pożyczamy. Gdańsk się z tym bardzo boryka, nie tylko Lechia, choć przede wszystkim ona – mamy największą akademię – i tu jest problem. Nie da się więc porównywać do Bayernu, bo nie można porównać budżetów – my dalej oscylujemy w 10 milionach euro, a tam 200 jest od zawsze.
Chyba trochę te stadiony przesłoniły nam rzeczywistość.
Obiekty mamy piękne, lecz kluby borykają się z problemami finansowymi i trudno nam do drugiej Bundesligi dorównać jeśli chodzi o budżety. Może gdzieś ta czołówka – Legia, Lech, Lechia – tak, jednak kluby ze środka tabeli, 15-20 milionów złotych, to jest trzecia liga w Niemczech.
Pan właśnie w Lechii zaczynał, skąd wziął się pomysł na Wojciechowskiego-piłkarza?
Mieszkałem blisko stadionu Traugutta, 500-600 metrów. Chodziłem do szkoły numer 15, która mieści się na górce, nad stadionem. Potem poszło to naturalnie, nabór był robiony co roku, trener Michał Globisz na początku zaszczepił we mnie futbol, mieliśmy świetne towarzystwo i szkolenie. Lechia była i jest najlepszym klubem w Trójmieście. Prosta droga do tej piłki, coś też musiałem w sobie mieć, że mnie to wciągnęło.
Pan debiutował jako najmłodszy piłkarz w historii klubu, prawda?
Tak, gdy debiutowałem, to miałem 15 i pół roku bodajże, jestem z września, a to był maj. Nie sądzę, by mnie ktoś pobił, jednak to były inne czasy, my byliśmy innymi. Wychowaliśmy się na podwórku i trzepaku, teraz niestety dzieci w wieku 15 lat rodzice boją się tramwajem puścić na trening, ogromna różnica. Ja też byłem duży, silny i też pewnie klub miał taką potrzebę, bym zagrał. Wiemy gdzie dziś jest Lechia, tym młodym chłopakom jest trudno.
Chociaż lepiej zarabiają, wtedy Lechia była dużo biedniejsza. Pamięta pan swoją pensję?
Nie mam pojęcia, to nie grało dla mnie roli. Mieliśmy jakieś stypendium 50 czy 100 złotych, klub się w ten sposób zabezpieczał, ale to były drobne. Nie zwracałem na to uwagi, nie jestem w stanie sobie przypomnieć, ile dokładnie to było.
W Gdańsku spotkał pan też Bogusława Kaczmarka.
Tak, po trenerze Michale Globiszu objął naszą drużynę. Gdy miałem 12 lat, to szkolenie główne odbywało się pod jego wodzą, a jak debiutowałem to już u trenera Stachurskiego.
To Kaczmarek chyba rzeczywiście odkrył każdego piłkarza w Polsce.
Takie chodzą anegdoty, ale chyba humorystycznie, nie? Na pewno jak przypominam sobie swoje lata młodości, to gdyby nie trener Kaczmarek, niejeden by się z nas zgubił i poszedł w złą stronę. Był nie tylko trenerem, który potrafił poprowadzić zajęcia, ale i opiekunem.
Potrafił zadzwonić wieczorem czy jest pan w domu?
Potrafił przyjechać, nie tylko do mnie.
I co, był pan?
Zależy o której (śmiech). Raz czy dwa się zdarzyło, że nie, ale każdy był młody, też się próbowało złej drogi. Bez jakiegoś popadania w skrajności, nie mieliśmy tylu pokus co jest teraz, jednak my młodzi dużo zawdzięczaliśmy takim wychowawcom jak Kaczmarek.
Używał marchewki czy kija?
Kokosa nieraz dostałem, trzeba było głowę trzymać, bo się bałem, że mi się rozleci. Tak z góry się uderzało i to był straszny ból.
Oj, to dzisiaj kajdanki i do więzienia.
Dzisiaj, jak się prowadzi zespół, to nie można klapsa w pupę dać z radości, bo zaraz jesteś pedofilem. Trudne czasy dla trenerów i nauczycieli – ja nie jestem za jakąś agresją czy biciem dzieci – ale czasem trzeba drastyczniejsze reakcje i zachowania wprowadzić. A nie można i trudno wychować teraz młodych, bo są zmanierowani i to bardzo. Wożeni ciągle przez rodziców, pojawiają się takie filmiki – nie pamiętam kto to zrobił – o KORze, czyli Komitet Oszalałych Rodziców.
Rodzice dziś przeszkadzają w trenowaniu młodych?
Bardzo często. W tamtych czasach rodzice nie wiedzieli po pół roku, że chłopak trenuje, dzisiaj dziecko nie dojedzie na trening jak rodzic nie pomoże. Kiedyś nabór 7-8 letnich się robiło z tysiąca, a dzisiaj z dwustu. Jest Playstation, jest komputer. Tam się można spełniać.
Wracając do Kaczmarka – przez niego wybrał pan po Lechii Zawiszę?
Nie ukrywam, tak, to był jeden z głównych powodów. Miałem propozycję z Legii, z Zawiszy, wybrałem Zawiszę.
Rozumiem, że Kaczmarek był magnesem, ale dlaczego nie Legia, przecież to większy klub?
Miałem tam mnóstwo kolegów z reprezentacji i nie żałuję absolutnie, ale dlaczego to nie wiem, na pewno nie chodziło o pieniądze, bo w Zawiszy mieliśmy je mniejsze. Osoba trenera Kaczmarka na tak, a co na nie, że Legia… Nie lubię Warszawy, nie dlatego, że za duża, bo mieszkałem w większym mieście i się dobrze czułem. W każdym razie – dzisiaj podjąłbym te same decyzje.
Kariera mogła się wówczas lepiej potoczyć, bo w Polsce jednak grał pan w większości w średniakach, nawet GKS potrafił być w drugiej połowie tabeli.
Mogła też gorzej, może bym w Garażu dużo siedział? Lechia to nie jest dla mnie średniak, tylko największy i najważniejszy klub w Polsce. Nie grałem z nią w ekstraklasie, to jest trochę żal, ale też bez przesady, inni mają gorzej. GKS to był wielki klub, bez mistrzostwa, ale bijący się o europejskie puchary, Puchar Polski czy tytuł. Z mojej ścieżki jestem zadowolony i dumny. Ja czuje się spełniony jako piłkarz, jako człowiek też. Wiadomo – fajnie byłoby zagrać z Lechią w ekstraklasie, zdobyć mistrzostwo Polski, ale kurcze, niektórzy nie są w stanie wyjść z trzeciej ligi. A też są dumni, więc co ja mogę powiedzieć?
Jednak pokusy, myślę o Warszawie, chyba nie zaprzątały panu głowy?
Nie, absolutnie. O pokusach nie myślałem, byłem nakręcony na grę w piłkę i przekonany od zawsze, że właśnie to będę robił, nie miałem innej drogi. Ze szkoły uciekałem na treningi, bo wiedziałem, że piłka da mi chleb.
W każdym razie – w Zawiszy panu nie poszło specjalnie.
To na pewno. Forma nie była za dobra, słaba bym powiedział – bo tylko chyba jedna bramka – a wymagania stały przede mną dużo większe, sportowo zaczęło się ze mną dziać coś pozytywnego po spadku. Też pewnie przez niższy poziom było mi łatwiej na początku po odejściu z Lechii. Trudno określić dlaczego coś nie wyszło, ja czułem się piłkarsko mocny, miałem ze 100 meczów w reprezentacjach juniorskich. Tak czasami jest, że coś nie wychodzi.
Jakim klubem był wówczas Zawisza?
To był klub, którym zarządzało wojsko, pan Potok. Organizacyjnie było wszystko poukładane, finansowo chyba też, mieszkałem w hotelu, nie miałem żadnych wymagań, nie potrzebowałem mieszkania. Wszytko tam było okej, mieliśmy boiska do treningu – a w tamtym czasie naprawdę było o to trudno – Zawisza miał też bardzo ładny obiekt, więc widocznie coś w tej drużynie nie zagrało od strony sportowej. Atmosferę też mieliśmy dobrą.
Potem poszedł pan do Katowic, odrobinę za późno, bo po starciach Gieksy z Bordeaux i Bayerem.
Świeżo po tym przyszedłem, zawsze CV byłoby fajniejsze.
Ale w pucharach pan też zagrał, choć nie może pan tego chyba wspominać za dobrze, bo to był jeden z wcześniejszych polskich eurowpierdoli.
Graliśmy z Araratem Erywań i odpadliśmy. Nie pamiętam meczu u siebie, pamiętam ten na wyjeździe, wiele dziwnych rzeczy wokół niego się działo. Cały czas z posiłkami coś było nie tak, wody nam zabrakło, trzeba było ze swoją jeździć, w szatni zaczęły w przerwie robaki biegać i to takie, że musieliśmy podnosić nogi. Sędzia na boisku nie pomagał, ale takie to były czasy, nie tylko tam się to działo.
W Polsce było dużo kpin?
Nie przypominam sobie, by zostało to odebrane jako wielki wstyd, bo odpadliśmy po walce, ale po wcześniejszym okresie Gieksy, rozczarowanie. Choć szydery za dużej nie było.
Szydera jest potrzebna w piłce?
Jest potrzebna, jak wszędzie, tylko trzeba mieć do siebie dystans.
Pan ma?
Tak, duży.
Wtedy, w Erywaniu, karnego strzelał Jojko, prawda?
Kurde, podziwiam cię, ja nie pamiętam.
Pytam, bo z tego co wiem, to pan na własne oczy widział jak Jojko sobie wrzucał piłkę do bramki, sławna scena.
Tak, na meczu z Ruchem Chorzów, pierwszy barażowy o utrzymanie w lidze. Za tą bramką był młyn i akurat stałem blisko jak Janusz sobie wrzucił, a potem faktycznie graliśmy razem. Jakoś nie ciągnąłem tego tematu z nim później, nie było podśmiechujek. Za porządny człowiek, żeby pozwolić sobie na szyderę, za dobry bramkarz, jeden z lepszych w tamtym czasie w Polsce. W ogóle jeden z lepszych, z jakim miałem przyjemność grania.
Ale gorszy od Kahna?
Minimalnie.
Ten to podobno nigdy się nie uśmiechał?
Czasami się uśmiechnął, ale to tak sztucznie. Jednak był mega profesjonalistą, trochę zamkniętym w sobie, ale jak na treningu pomachał palcem, że zamyka i nikt mu nie strzeli, to rzeczywiście tak było.
Z kim się pan trzymał w GKS-ie?
Przyjaźniłem się z Adamem Ledwoniem, żal, że go nie ma z nami. Wrócił Furtok, świetny piłkarz i fajny człowiek przede wszystkim. Te jego zastawki, wyszkolenie techniczne – widać było klasę. Za dużo nie biegał, bo pewnie już też nie mógł z racji wieku, ale fajnie było z nim grać. Łatwo. Ogólnie tam mieliśmy fajną pakę – Adam Kucz, Kaziu Węgrzyn, Jurek Brzęczek, Jojko, tak więc dobra banda.
A Lenczyk już wtedy był taki trochę dziwny?
Nie byłem jego pupilem, bo to za jego kadencji zadebiutowałem w piątej czy szóstej lidze, często byłem odsuwany od drużyny. Kiedyś zrobił takie spotkanie – może za dużo powiedziane, bo to odbyło się na schodach – ze mną i Adamem Ledwoniem. Powiedział: „Adam, ty to jesteś super piłkarzem, ale już ty to grać nie będziesz”. Nie tłumaczył dlaczego, sam wiesz, jaki on jest, powiedziałeś, że „dziwny”.
Miał wówczas swoje słynne ćwiczenia w zestawie treningowym?
Tak, tak. Wszystkie dyscypliny świata na rozruchu, gdzie trzeba udawać rzut oszczepem, dyskiem, judo, karate, zapasy. Mi to przeszkadzało, bo byłem słaby.
Fizycznie?
Sportowo. Mi ten trening nie służył, nie mówię, że był zły, bo dla wielu był dobry, ale w piłce musi być specjalizacja. Nie każdemu to samo pasuje – szybkościowcy trenują inaczej, wytrzymałościowcy inaczej, ja byłem tym drugim. Wtedy wrzucało się do jednego wora i każdy robił to samo, ale w sumie, teraz też trenerzy zapominają o indywidualizacji.
Gdzie konkretnie?
Obserwuję treningi, widzę, że ktoś gra na skrzydle, jest szybkościowcem, trochę za dużo poskacze, a potem w meczu człapie. Jednak też nie mam pretensji do trenerów, trzeba by mieć wielkie sztaby, my je mamy małe i tak mocno specjalizować w naszym futbolu chyba się nie da.
Pan chyba nie był prostym piłkarzem do prowadzenia.
Miałem taki organizm, że jak mecz był o 20:30, nie mogłem mieć rozruchu. W modzie jest zrobić rano lekkiego dziadka czy lekkie człapanko, a ja nawet po takim człapanku czułem się źle na meczach. Byłem duży, miałem duże nogi, umięśnienie i wtedy nikt nie umiał prowadzić takich piłkarzy dobrze. Ja zacząłem to robić sam, gdy skończyłem 34 czy 35 lat i sam trenowałem. Poznałem swój organizm, w trzeciej lidze robiliśmy badania na AWFie u doktora Jastrzębskiego i dopiero wtedy dowiedziałem się, co mogę. Że jestem wytrzymałościowcem i przy tym szybkość jest odpowiednia, a kiedyś byłem uważany za misia, który niewiele biega.
Były zarzuty, że to nie są mięśnie, tylko zwyczajny tłuszcz?
Chyba nie aż tak, nie przypominam sobie, ale pseudo „misiu” skądś się wzięło. Jednak mówię, to było spowodowane złym prowadzeniem, jeśli chodzi o stronę fizyczną.
Może ta pana budowa się Lenczykowi nie podobała i do tego miał zastrzeżenia.
Mógł mieć i to jest jego prawo, na swojego trenera też trzeba trafić, by cokolwiek zrobić. Na szczęście zemściłem się parę miesięcy później, bramką z głowy przeciwko Ruchowi, czyli jeszcze w derbach. Duża satysfakcja – pierwszy raz nie poszedłem rogu wybijać, nawet nie pamiętam, kto to zrobił, ale się udało. To nie było łatwe, bo nigdy nie miałem okazji, zawsze ja je wybijałem.
Dwa razy z rzędu udało się panu z kornerów wkręcić prosto do bramki.
Tak jest, też z Ruchem zresztą, drugi z Odrą. Dwa z rzędu, a w sumie trzy.
Poza kornerami, to uderzał pan też dobrze wolne, ile czasu poświęcał pan na ćwiczenia?
Szczególnie za młodu trener Kaczmarek do tego mnie zmuszał i katował tym bardzo dużo. Ustawiało się mur zbudowany na kołach – pięć ludków, teraz każdy dysponuje jakimś przenośnym, wtedy to był hicior, trzeba było go w kilka osób pchać. Piaskowe boisko, duża bramka, bramkarz, paru chłopaków do podawania piłek i strzelałem. 100, 150 powtórzeń. Nie wiem, ile razy w tygodniu, ale było tego dużo, mam to ciągle przed oczami. Bramkarze nie marudzili, to byli chłopcy z młodszych zespołów – wtedy każdy chciał trenować, nikt nie narzekał.
I co pan, który tyle te wolne trenował, sądzi o słowach Daniela Łukasika, że czasem brakuje chęci, by znaleźć bramkarza i poćwiczyć?
Takie słowa nie powinny paść z ust zawodowca, ale też wiem, że można się źle czuć, nie zawsze może się chcieć, możesz mieć ciężki trening i to strzelanie nie musi pomóc. Jednak ogólnie piłkarze nie powinni tak mówić.
Obserwując balony serwowane przez Łukasika, choćby w Lechii, takie słowa mnie strasznie dziwią.
Nie wszyscy biorą pod uwagę, że po treningu może się nie chcieć zostać, ale po obiedzie już tak. To nie musi być zrobione na głównych zajęciach.
On chyba nie ćwiczył i po obiedzie, i po kolacji.
Nie chcę tego komentować i wcale też nie wiem czy Daniel ma predyspozycje. To powinna robić osoba, która je ma, bo nawet jak wszyscy będą zostawali po treningu, to nie każdy będzie umiał strzelać. Coś trzeba mieć, ułożenie stopy, nie da się wszystkiego wyćwiczyć. Ludzie mówią: Cristiano Ronaldo zrobił to ciężką pracą. Nie, talent też musiał mieć.
Czyli wierzy pan w pojęcie talentu?
No pewnie, a szczególnie przy stałych fragmentach. Jak dzisiaj idę na oldbojów, gramy sobie, to ja czuję, że jestem w stanie kopnąć celnie, może piłka nie doleci tak szybko, ale wiem jak ją trzeba uderzyć. To się rodzi w fazie talentu i w liczbie powtórzeń. Mi udawało się tę piłkę podkręcić odpowiednio, podobno tylko lewonożni mają coś takiego.
Pan sobie wypracował styl uderzania czy to przyszło samo?
Nie miałem takiego etapu po ustawieniu piłki, że musi być krok w lewo, krok w prawo, piłka przodem, tyłem, cyplem w tę czy inną stronę. Stawiałem, brałem rozbieg i strzelałem, cała procedura. A wtedy piłki były dwa razy cięższe niż teraz, jeszcze gdy nasiąknęły wodą to już w ogóle, a już nie mówię na jakich boiskach graliśmy. W marcu jeszcze w błocie.
Teraz też z murawami bywa nie najlepiej.
Nie tak ekstremalnie, faktycznie, dwa-trzy stadiony takie bywają, ale wtedy każdy grał w złych warunkach.
Jaka była polska liga w pańskich czasach? Tamte lata chyba mocno kojarzą się z alkoholem.
Bez przesady, nie można wrzucać do jednego wora. Dzisiaj też jest wielu piłkarzy, którzy lubią sobie łyknąć w tygodniu. To nie chodzi, wydaje mi się, o czasy, ale o ludzi – jest 25 osób, obojętnie czy w stoczni, w fabryce, w drużynie, to pewnie pięciu pije. No, w piłce może trochę mniej, może dwóch, tak więc ja bym samego futbolu nie obarczał. I nie tylko w Polsce, w Niemczech też się pije alkohol.
A jakby miał pan porównać poziomy profesjonalizmu wówczas? Polska – Szwajcaria – Niemcy?
Aarau z Katowicami wypada bardzo podobnie, mniej więcej ten sam poziom, jeśli chodzi o mentalność. W Bayernie to już inna bajka, trudno porównywać, nawet chyba nie powinniśmy.
Chciał pan wtedy szybko wyjechać z Polski?
Jak najszybciej to nie, ale czekałem na okazję – każdy czekał i do dzisiaj tak jest, że piłkarze szukają szansy wyjazdu. Może dzisiaj nie jest to tak agresywne jak wtedy, bo też są inne pieniądze niż wówczas, wtedy trzeba było wyjechać, żeby cokolwiek odłożyć. Warunki w Polsce były średnie, mogliśmy pożyć, życie mieliśmy dostatnie, ale gdybym spędził całą karierę w Katowicach, byłoby mi trudno się ustawić.
W kadrze czuje pan niedosyt?
Za mało tego było, szczególnie w okresie Szwajcarii. Tam naprawdę była top forma, nie dostawałem powołań, Szwajcary się dziwili jaka polska kadra musi być silna, skoro najlepszy zawodnik rozgrywek nie gra w reprezentacji Polski. I tylko o ten okres mi chodzi, wiadomo, że w Monachium było jak było. Formy nie mogłem mieć za wysokiej, skoro trening był średni.
Wójcik dał panu szansę, odpowiadał panu jego sposób pracy?
Pasował mi. Wielu piłkarzom nie, ale też jest wielu, którym podchodził – nie wiem, czy piłkarze w Legii mogliby powiedzieć słowo na Wójcika. Mnie dał zadebiutować i uważam, że to był dobry trener.
Czyli potrafił pana zmotywować?
To jest banał, ale gra w kadrze to jest coś innego. Żaden mecz w Bayernie, w Lidze Mistrzów, to nie są takie emocje jak po hymnie.
Zauważyłem, przeglądając pana wcześniejsze rozmowy, że właśnie nawet gra w kadrach młodzieżowych to dla pana duży powód do dumy.
Tak, bo było tego dużo przede wszystkim, zawsze grałem w dwóch rocznikach naraz i trochę się tego nazbierało. Grałem na mistrzostwach U-16, zdobyliśmy trzecie miejsce – w kadrze był wtedy Arek Onyszko, Sazonowicz z Legii, ale on tam chwilę pograł i Michał Biskup. Próbuje sobie przypomnieć, kto gdzieś dalej zaszedł, ale chyba nikt. Adama Ledwonia nie było wtedy, przyszedł później, nie chcę nikogo pominąć i obrazić, lecz chyba rzeczywiście nikt. Natomiast wszyscy tam mieli talent, ja wcale nie byłem najlepszy, byłem jednym z wielu, miałem swoje walory, ale naprawdę dużo świetnych graczy się przewinęło.
Wielu medalistów z młodzieżowych mistrzostw niestety gdzieś poprzepadało.
To była chyba choroba systemu, że ci piłkarze nie do końca zostali dobrze poprowadzeni. U nas nie zwracało się na to uwagi, był wynik, sukces, a potem następni zawodnicy. Teraz sztaby ludzi bardziej dbają o zawodników, pilnują ich.
Pan jest takim opiekunem – teraz jako dyrektor w akademii Lechii, wcześniej jako trener w Akademii Sportowej Pomorze.
Pracowałem chwilę, z trenerem Czajką, z półtora roku, później sam prowadziłem ten rocznik. Epizod, ale fajny, to nie była jakaś selekcja, chłopcy bardziej z osiedla ściągnięci, lecz serducha mieli tyle, że było warto.
To dlaczego pan zmienił nieco branżę?
Bo też nie jest to do końca to, co chcę robić. To nie jest moja pasja, lubiłem te zajęcia, ale nie non stop – fajnie jest poprowadzić trening od czasu do czasu, coś skoordynować, lecz żeby odpowiadać za drużynę cały czas, mieć to w swoim grafiku codziennie, to nie jest mój styl. Wolę mieć nienormowany czas pracy.
A miał pan myśli o menadżerce?
Te myśli każdemu piłkarzowi, który kończy karierę, przychodzą do głowy, ale wiem, że to nie jest łatwy kawałek chleba. Rynek jest nasycony ludźmi, nigdy nie można powiedzieć nie, bo nie wiem co będę robił za półtora roku czy za dwa. Teraz jestem dumny, że mogę pracować w Lechii – spełniam się tu.
Ta akademia Lechii jest dość nowa, prawda?
Pod spółką SA jest nowa, powstała dwa lata temu – na Polskę to ewenement, nie wiem, czy ktoś jeszcze ma tak działającą akademię, zazwyczaj mają je stowarzyszenia. Pod spółką trochę to drożej kosztuje, ale myślę, że to jest dobra droga, jaką wybrał prezes Mandziara. Ma pełną kontrolę, czego przy stowarzyszeniu nie było.
Nie żal było się rozstawać z Biało-Zieloną Przyszłością z Lotosem?
To sobie funkcjonuje teraz pod inną nazwą, mają sponsora, my nie do końca się z tym projektem zgadzaliśmy – nie było nad tym kontroli i stało się jak się stało. My po dwóch latach mamy dobrą akademię, dobrze zorganizowane roczniki, co chwilę jakiś piłkarz jedzie na reprezentację Polski i to są dla nas wyniki. A prawdziwym będzie, jak któryś z wychowanków zagra tutaj za mną, na stadionie.
Kiedy w podstawowym składzie Lechii wyjdzie, załóżmy, sześciu wychowanków?
Na sześciu to na pewno nie ma szans w najbliższym czasie, trudno w ogóle gdziekolwiek coś takiego znaleźć. To są rzuty utalentowanych piłkarzy, jak w Barcelonie i Ajaksie – teraz u tych pierwszych też nie będzie sześciu w jedenastce, wcześniej mieli po prostu dobrą generację. Może w kadrze tylu, to tak, ale w wyjściowym składzie to musiałby być złoty rocznik, by tylu naraz wielu wpasować.
Mało jest dzisiaj graczy w Lechii, którzy utożsamialiby się z klubem.
Bardzo mało, ale z wielu powodów. Wcześniej szkolenie było nie do końca pod kontrolą, nieodpowiedni ludzie się tym zajmowali, to jest moje prywatne zdanie, plus dzisiejsza drużyna, która wysoko podniosła poprzeczkę. Gdybyśmy byli na 11-12 miejscu, to byłoby łatwiej wchodzić młodzieży, tylko utalentowani dadzą radę się przebić. Bardzo utalentowani.
Co by pan powiedział dzisiaj młodym piłkarzom, ale i młodemu sobie, mając to doświadczenie z tylu lat kariery?
Więcej pracy i pokory, przede wszystkim. Mi na pewno w młodym wieku tego zabrakło, byłem utalentowany, wszyscy mnie chcieli, miałem łatwo, jeśli chodzi o następny klub, to nigdy nie było problemu, gdzie będę grał. Oferty zawsze miałem, lepsze, gorsze, z twoich sugestii to raczej ta moja ścieżka ci się nie podoba, bo zespoły były za małe (śmiech), ale ja jestem zadowolony.
ROZMAWIAŁ PAWEŁ PACZUL
Fot. 400mm.pl