Kto przesiada się z Ekstraklasy lub Ligi Mistrzów na pierwszoligową transmisję, ten szybko zaczyna narzekać: rany, gdzie Sandecja pcha się z takim kurnikiem? Ile można zarobić na złomowisku za „blaszok” GKS-u? Czy wszyscy zasiadający na stadionie w Pruszkowie wracają do domu jednym Polonezem?
No to łapcie być może lekko szokującą informację: pierwsza liga ma lepszą frekwencję niż rumuńska Liga I, czyli tamtejsza najwyższa klasa rozgrywkowa. Kluczbork, Siedlce, Chojnice, Mielec i Zabrze wykręciły razem 2465 widzów średniej, podczas gdy Rumuni – Steaua, Dinamo, Astra – 2391. Mało tego: w pokonanym polu Kluczborka czy Puław jest też Serbia, Słowacja i Cypr.
Słyszę co jakiś czas narzekania na frekwencję w Polsce. Ale prawda jest taka, że w Europie Środkowo-Wschodniej trudno o chętniej oglądaną ligę niż Ekstraklasa, a depczemy po piętach także niektórym ligom, które są tuż za europejskim topem (DANE: https://www.european-football-statistics.co.uk).
POLSKA EKSTRAKLASA: 9216.
Słowacja: 1973.
Słowenia: 2017.
Szwajcaria 10032.
Ukraina 4295.
Serbia 2301.
Rosja 11033.
Austria: 6794.
Azerbejdżan: 2016.
Portugalia 11838.
Bułgaria: 1459.
Cypr: 2249.
Belgia: 10748.
Czechy: 4887.
Chorwacja 2747.
Grecja 3931.
Węgry 2544.
Izrael 6333.
Dania 6024.
Włoska Serie B: 6884.
Francuska Ligue 2: 7572.
Segunda Division: 7260.
Białoruś (za 2016, rewolucji raczej nie ma): 1481.
Szwecja (2016): 9127.
Norwegia (2016): 6970.
Jest nieźle, a moim zdaniem będzie tylko lepiej, bo wiele z powyższych lig sięgnęło sufitu. Czy uważacie, że liga szwajcarska lub belgijska ma wielki niewykorzystany potencjał? Nie, właśnie go realizują. To u nas widać największe pole do wzrostu. To u nas liga nabiera tempa, zjawiają się coraz lepsi gracze, a w Ekstraklasie wygrywają najlepsi, a nie najmniej słabi. Budują się bazy szkoleniowe, tworzą się rzetelne modele finansowania, żegna się żyjących według motta „kasa będzie jutro”. Oczywiście nie wszędzie jest idealnie, ale dawniej… nigdzie nie było normalnie. Nie istniała koncepcja klubu, który zarabia na siebie samą swoją działalnością. To była utopia.
Pamiętam jak usłyszałem, że dostaniemy organizację Euro. Było to lata temu, mamuty chodziły jeszcze po ziemi, a ja siedziałem na geografii. Cała klasa wiwatowała. Wyobrażałem sobie wtedy, że kraj przeżyje skok cywilizacyjny. To nie do końca się spełniło, ale jeśli chodzi o infrastrukturę piłkarską spełniło się wszystko. Zamiast kadry na KSZO, zamiast budowanej przez dekadę areny Wisły, nowiutkie areny w coraz to nowych zakątkach kraju. Nawet w niższych ligach zaczyna roić się od pięknych stadionów. To jest potężny kapitał, bo taki obiekt siłą rzeczy buduje wiarygodność w oczach sponsorów, budzi ekscytację u piłkarzy, budzi zainteresowanie u kibiców.
Czasami zastanawiam się gdzie byłaby dziś nasza liga, gdyby nie Euro 2012. Oj, mogłyby wciąż trwać ciemne wieki. A tak może wciąż jesteśmy na końcu drugiej dwudziestki lig w europejskim rankingu, ale dajcie spokój: tylko największy czarnowidz nie zauważy, że możemy stać się najlepszą, najbardziej ekscytującą ligą regionu. Zajmującą przyzwoite miejsce pod koniec pierwszej dziesiątki, gdzie kiedyś zawitała choćby Rumunia, ale różnica będzie taka, że u nas ta pozycja będzie oparta na sięgających dziesiątki metrów w grunt fundamentach, a nie kaprysach i kredytach.
***
Rafał Siemaszko był moim ulubionym ligowcem sezonu 16/17. Saviola z Wejherowa, legenda Orkana Rumia, postrach Brdy Przechlewo, Powiśla Dzierzgoń, a nawet Orła Trąbki wielkie, który pojawił się w Ekstraklasie na stare lata i choć nie stawiał na niego nikt, nawet sam Siemaszko, nawet mama i żona Siemaszki, zaczął strzelać.
Zaczął strzelać, choć grał mało. Strzelał głową, choć mierzy 170 cm wzrostu. Był wszędobylski i choć nie powiem, że był graczem nie do upilnowania, tak przyjemnie patrzyło się na jego piłkarskie ADHD. Od grudnia strzelił dziesięć bramek w siedemnastu meczach Arki, ofensywnie tak niebezpiecznej, jak rozjuszony śledź w galarecie. Istnieje prawdopodobieństwo, że Arka bez Siemaszki nie strzeliłaby gola ani razu. Może nawet zostałaby pierwszą w historii drużyną z ujemnym bilansem trafień.
Siemaszko zrobił w Ekstraklasie to, co cenię najbardziej: napisał dobrą historię. Niestety w zeszły weekend ta historia zgniła. Wyobraźcie sobie Skazanych na Shawshank, w którego końcówce Andy Dufresne grzęźnie w odpływie.
Już pal licho, że strzelił gola ręką. Ludzie we wsi mówią, że nawet niektórzy czołowi gracze Górnika Łęczna nie mają o sposób strzelenia pretensji, bo wiedzą, że sami, przy nożu na gardle, nie mieliby oporów przed boiskowym cynizmem. Sorry Winnetou, za wielka stawka, by odgrywać harcerzyka. Nie zawsze wygrywa najlepszy, często wygrywa cwańszy.
Ale Siemaszko całujący poświęcony rzemyk z wizerunkiem Matki Boskiej po strzeleniu takiej bramki – niesmak. Siemaszko w przerwie mówiący, że pozostanie jego tajemnicą czy gol padł prawidłowo, choć na stadionie jest sto milionów kamer, a jego szwindel zdążył zyskać już status viral i wędruje po Indonezji i Tanzanii? Panie Rafale, nie róbmy z ludzi idiotów, oni tego nie lubią. Już wystarczy, że zrobiło się idiotów z piłkarzy Ruchu.
To tu jest pies pogrzebany. To tu są trupy w szafie. Zaryzykuję teorię: Anglicy nigdy nie wybaczą Maradonie ręki, ale gdy Diego powiedział, że „to była ręka Boga”, kupił wielu. To była właściwy ten szczególny rodzaj arogancji, który ma smak, może nawet klasę; nagle, dzięki pomeczowej reakcji, tej skandalicznej bramce dodał uroku, pewnej słodyczy. Siemaszko mógł z sytuacji wybrnąć tak, że grillowano by przede wszystkim Musiała. Niestety sam nadał temu golowi kontekst, który nie pozwala uznać go ani za Robin Hooda,a ani za Tommy’ego Vercettiego, ani za Lukę Brasiego, tylko za gościa, który ukradł dziecku lizaka na odpuście w Rumii.
***
– Tomek Musiał sędziował bardzo dobrze – powiedział w rozmowie z Interią Zbigniew Przesmycki, szef sędziów. Musiał aż w nagrodę będzie sędziował mecz w ostatniej kolejce Ekstraklasy. Choć jego błąd będzie pamiętany przez następne dwie dekady. Choć będzie gwoździem do trumny wszechwładzy sędziów, akuszerem VAR w Polsce.
Jego mecz był ta świetnie sędziowany, jak świetnie udała się operacja, w której wszystko wykonano wzorowo, poza jednym błędem: zaszyciem pacjentowi nożyc chirurgicznych.
Przyznam szczerze – do mało którego człowieka na szczytach polskiej piłki mam tak małe zaufanie co do Zbigniewa Przesmyckiego. Sędziował, a później był obserwatorem w czasach, gdy arbitrów podejmowano w bizantyjskim stylu, a kręcenie lodów odbywało się na porządku dziennym. Pan Zbigniew mógł być oczywiście kryształowy, mógł być jeźdźcem na białym koniu – nie mam żadnych dowodów by twierdzić, że było inaczej! Niemniej nawet jeśli przyjąć ten scenariusz, to pamięta czasy totalnej zgnilizny środowiska, gdy sędziom uchodziło płazem wszystko. Moim zdaniem to nie jest idealny rzecznik firmujący arbitrów w 2017 roku, roku wprowadzenia VAR, roku wielkich zmian technologicznych w sędziowaniu.
Takie drobiazgi jak sytuacja z Musiałem – i tak kończy się sezon. Sędziowałby kto inny, jesienią niech będzie, że Musiał zacząłby z nową kartą. Tymczasem w ten idiotyczny sposób całe środowisko strzela sobie w stopę.
Bronienie arbitrów za wszelką cenę, jakiemu zazwyczaj hołduje Przesmycki, stwarza nieprzyjemne skojarzenia z dawnymi standardami, a nawet – jak ukuło się mówić – sędziowską mafią, w której ręka rękę myje. Sędziowie mają trudną fuchę, rozumiem to, ale wmawianie kibicom, że czarne jest białe, nieszczególnie kojarzy mi się z transparentnością i zaufaniem, które z trudem po wrocławskich wycieczkach odbudowują arbitrzy.
Leszek Milewski
Napisz autorowi, żeby zdjął różowe okulary
Fot. FotoPyK