Lata mijają, a my odnosimy wrażenie, że Marco Reus jeszcze nie pokazał swojego potencjału w pełni. Są momenty, w których myślimy – oho, gość odpalił na maksa, ten sezon będzie należał do niego. Aż tu nagle bęc – kolejna, -enta już w karierze kontuzja. Mniejsza, czy większa, ale to nadal coś, co skutecznie wyprowadza z rytmu meczowego. Facet-szklanka – to możemy powiedzieć o nim bez cienia wątpliwości.
Szybkość, drybling, technika, kapitalne uderzenie z dystansu – Reus wręcz urodził się, by grać na skrzydle. Oglądając go jeszcze w barwach innej Borussii – tej z Moenchengladbach – nie trzeba było być ekspertem, by zobaczyć, że chłopak zwyczajnie ma smykałkę do tej dyscypliny sportu. Transfer do Zagłębia Ruhry od początku okazał się strzałem w dziesiątkę. Momentalnie stał się ulubieńcem Juergena Kloppa, a i nie potrzebował wiele czasu, by przekonać do siebie, jak wiemy, wymagających fanów z Dortmundu. Reus po prostu idealnie wkomponował się do nowego zespołu.
Jednak od 2014 roku coś zaczęło regularnie się walić. Praktycznie samą esencję gry w piłkę, czyli wielkie turnieje i wielkie sukcesy, Reus stracił przez kontuzje. Na mundial do Brazylii nie pojechał w ogóle. W pięć sezonów w Dortmundzie uzbierał 125 spotkań. Sto dwadzieścia pięć meczów w pięć lat! Niektórzy tyle uzbieranych starć potrafią zrobić pewnie w czasie nawet dwukrotnie mniejszym. U Marco wygląda to tak, że w ciągu jednego sezonu rozgrywa około 25-30 spotkań, czyli o połowę mniej, niż jego koledzy z boiska i klubu.
Im Reus jest starszy, tym te kontuzje są niestety coraz częstsze i coraz bardziej dokuczliwe. Już był tak blisko, by pierwszy raz w życiu zagrać pełne 90 minut w finale Pucharu Niemiec i zdobyć w końcu coś z Borussią, ale pech znów dał o sobie znać – naderwane więzadła w kolanie. Fakt – zawodnicy z Dortmundu w końcu coś wartościowego zdobyli, ale niestety z Reusem głównie w roli obserwatora, tak jak to wielokrotnie już bywało.
Mimo wszystko zawiesić oko na jego popisach będzie niezwykle przyjemnie.