Takiej gali w Polsce jeszcze nie było. Ba, to będzie największa impreza MMA w Europie. KSW Colosseum na wypełnionym po brzegi Stadionie Narodowym od miesięcy rozpala wyobraźnię kibiców. Porównanie do rzymskiego Colosseum jest zresztą jak najbardziej na miejscu, bo samo KSW ma więcej wspólnego ze starciami starożytnych gladiatorów niż się wam wydaje.
Zacznijmy od samego Colosseum. Każdy, kto był w Rzymie powie bez mrugnięcia okiem: ten obiekt wbija w ziemię. Potężna arena na ponad 50 tysięcy widzów powstała prawie dwa tysiące lat temu. Dodajmy, choć to oczywiste, bez dźwigów, koparek, spychaczy i całego innego ciężkiego sprzętu. I mimo trzęsień ziemi, najazdów barbarzyńców, dziesiątek wojen, w tym dwóch światowych – nadal stoi. Co tu dużo mówić, los obszedł się z nią lepiej niż choćby z niszczejącymi stadionami Skry czy Gwardii Warszawa. I choć na Gwardii kiedyś grała Metallica, to trzeba przyznać, że Colosseum widziało znacznie więcej.
Nie urywaj kurze złotych jaj
Pierwsze skojarzenie z rzymską areną jest zawsze takie samo: walki gladiatorów. I słusznie, bo właśnie po to obiekt został zbudowany. Inna sprawa, że same walki wyglądały zupełnie inaczej niż jest to przedstawiane w hollywoodzkich produkcjach.
Zacznijmy od tego, że prawdopodobnie słynne „Ave, Caesar, morituri te salutant” (Witaj, cezarze, idący na śmierć cię pozdrawiają) wcale nie było stałym akcentem, odgrywanym niczym „Kaszanka” przed każdym meczem Ligi Mistrzów. Historycy przekonują, że w zasadzie w starożytnych czasach padło ono tylko raz, co zresztą kiepsko skończyło się dla jego autorów – przeżył tylko jeden. Hollywood jednak oczywiście nie mogło nie skorzystać z tak filmowego zdania i pada ono w niemal każdej produkcji na temat gladiatorów.
Temat śmierci jest zresztą kluczowy dla walk na arenie, ale z zupełnie innych powodów niż mogłoby się wydawać. Walka odbywa się na śmierć i życie, lepszy sprowadza rywala na glebę, przystawia mu miecz do gardła i spogląda na cezara; ten kciukiem wskazuje w dół, na co gladiator dobija przeciwnika ku uciesze publiczności. Tak? Bzdura!
Walki gladiatorów w starożytnym Rzymie były dokładnie taką samą rozrywką, jak dziś boks czy MMA. Były też równie dobrym biznesem. Zarabiali organizatorzy, trenerzy, szkoły gladiatorów, wreszcie sami zawodnicy. Zabijanie pokonanego w każdej walce – jak by powiedział Siara – byłoby „urywaniem kurze złotych jaj”.
Mieli rozmach, skurwisyny
Walki gladiatorów odbywały się w całym imperium rzymskim, a najlepsze – oczywiście w Colosseum. Wyróżniający się wojownicy wcześniej czy później trafiali do Rzymu (albo do piachu, oczywiście). Na oczach imperatorów i najważniejszych ludzi w cesarstwie mieli walczyć najlepsi. Gdyby za każdym razem jeden z nich ginął, poziom walk bardzo szybko by się obniżał. Tym bardziej, że bywały imprezy naprawdę spektakularne, jeśli chodzi o skalę. Juliusz Cezar na przykład w czasie jednych zawodów zorganizował… 320 pojedynków! Oczywiście, część z nich kończyła się śmiercią jednego z gladiatorów. Ale z pewnością regułą nie było mordowanie połowy uczestników.
Trzeba pamiętać, że były bardzo różne typy gladiatorów, dokładnie tak samo, jak dziś są różne typy bokserów czy zawodników MMA. Część z nich to gwiazdy sportu, są celebryci, solidni zawodowcy, a także – chłopcy do bicia, przegrywający przez całą karierę i pompujący rekordy lepszym od siebie. W starożytnym Rzymie było dokładnie tak samo, choć akurat kariery tych ostatnich rzeczywiście były dość krótkie.
Do tego fachu trafiali niewolnicy, więźniowie oraz jeńcy. W tym przypadku akurat Hollywood nie kłamie – przez arenę każdy z nich mógł wywalczyć sobie wolność oraz pieniądze. Ten ostatni argument z kolei przyciągał do Colosseum wolnych obywateli, którzy na przykład popadli w długi. Tak było na przykład z Marcusem Attiliusem, który próbując wyjść z kłopotów finansowych zdecydował się stanąć do walki z Helarem. Coś, jakby dziś koleś powiedział: wpadłem w tarapaty, chciałbym się zmierzyć z Mamedem Chalidowem. Helar był gwiazdą Rzymu, najlepszym gladiatorem Nerona i legitymował się 13 zwycięstwami z rzędu. Attilius jednak zdołał go pokonać, potem wygrał jeszcze z niepokonanym Reaciusem Felixem i… już nie miał kłopotów finansowych.
Wolność kocham i rozumiem
Bo musicie wiedzieć, że Rzymianie zawsze mieli fioła na punkcie sportu. I najlepszych gladiatorów dwa tysiące lat temu traktowali mniej więcej tak, jak dziś Francesco Tottiego, czy Wojtka Szczęsnego. Życie gwiazd areny też wyglądało podobnie: własne domy, służba, lekarze, wszelkie luksusy i powszechny szacunek. Zostając przy porównaniach piłkarskich – wojownicy, którzy odnieśli sukces przeszli mniej więcej taką drogę, jak piłkarze z brazylijskiej faveli do topowego europejskiego klubu.
Rzymskie sądy miały prawo skazać winnego na karę śmierci na arenie. W praktyce taki delikwent lądował w koszarach dla gladiatorów i rozpoczynał szkolenie. Jeśli miał pecha, dość szybko trafiały się igrzyska, w czasie których stawał oko w oko z jakimś zakapiorem i za jednym uderzeniem miecza czy topora kończył karierę i życie. Takich przypadków było mnóstwo, ale trudno takiego gościa z łapanki nazwać gladiatorem. Jeśli ktoś miał predyspozycje, trafiał do specjalnej szkoły. Tam luksusów oczywiście nie było, ale też lanista, czyli właściciel, nie miał żadnego interesu w tym, żeby jego ludziom działa się krzywda. Gladiatorzy mieszkali w celach po trzy-cztery metry kwadratowe, dostawali szkolenie, wikt i opierunek. Oczywiście, nieposłuszeństwo czy próby buntu były karane szybko i brutalnie. Ale gladiator, który nie sprawiał problemów i dobrze radził sobie w walce – miał naprawdę nieźle. 10 lat temu archeolodzy odnaleźli w Efezie szczątki cmentarza sprzed prawie dwóch tysięcy lat, a na nim groby i szczątki gladiatorów. Po analizie szkieletów odkryli wiele śladów leczonych ran, co sugeruje, że wojownicy po walkach otrzymywali pomoc medyczną. Jasne, były też pozostałości ludzi, którzy zginęli nagle i w brutalny sposób, ale odnaleziono również szkielet, który uznano że należał do emerytowanego wojownika.
Właśnie, bo podobnie jak we współczesnym sporcie, dla gladiatorów także istniało życie po arenie. Wojownik, który wygrywał i zyskał uznanie publiczności, mógł w nagrodę otrzymać wolność. Pomyślicie, że właśnie to musiał być główny motor napędowy, myśl, która dawała siłę do wyniszczających treningów i walki na śmierć i życie. Pewnie tak, ale… nie dla wszystkich. Wcale nie było rzadkością, że gladiator, który otrzymał drewniany miecz rudis – symbol wolności, decydował się pozostać na arenie, choć mógł odejść na zasłużoną emeryturę. Zyskiwał wtedy przydomek Rudiarius – tacy wojownicy z racji swojego doświadczenia, stanowili absolutną elitę.
Czasem do zyskania wolności wystarczyło wygrać jedną walkę, ale w spektakularny sposób. Przez pewien czas obowiązywała reguła, że rudis otrzymywał gladiator po pięciu z rzędu wygranych pojedynkach.
Na drugim biegunie byli oczywiście ci, którzy zostali pokonani. Jeśli przeżyli, wracali do koszar, kurowali się i ponownie stawali na arenie. Historycy oceniają, że gladiator walczył około czterech razy w roku, a kariera trwała średnio pięć lat. Jeśli gladiator zginął na arenie, wynoszono go przez Bramę Śmierci (ależ to znowu hollywoodzkie) do specjalnej sali. Tam z ciała zdejmowano zbroję i broń, które następnie przekazywano jego laniście. Właściciel szkoły, którą reprezentował zabity otrzymywał także odszkodowanie za śmierć swojego zawodnika.
Przegrywasz, a ja wygrywam twoją śmierć
Denerwują was dzisiaj pseudo walki MMA, w których oglądamy celebrytów, a nie prawdziwych zawodników? Może was pocieszy fakt, że to absolutnie nie jest nasz wymysł. Dość powiedzieć, że w czasie igrzysk w Colosseum na arenie występowali imperatorzy, między innymi Commodus, Caligula, Titus, Hadrian, Cracalla, Geta i Didius Julianus. Oczywiście, walki na śmierć i życie były to tylko na papierze, a warunki bynajmniej nie były równe. Coś w rodzaju walki wytrenowany cesarz w pełnej zbroi kontra kompletnie niedoświadczony, wygłodzony więzień z tępym mieczem.
Według historyków zdecydowanie najczęściej na arenie występował Commodus, uważany za najbardziej szalonego z rzymskich cesarzy (choć konkurencja w tym względzie jest dość silna).
Commodus publicznie pokazywał się ze swoim kochankiem, co w tamtych czasach było nie do pomyślenia. Słynął z okrucieństwa, brutalności i chorych fascynacji. Senat go nienawidził, więc cesarz robił wszystko, by zyskać chociaż przychylność publiczności (z niezłym skutkiem). Wiele razy walczył z ludźmi na arenie, często także ze specjalnej platformy zabijał dzikie zwierzęta. Mało? Kiedy wygrywał walkę, której nie mógł przecież przegrać, ogłaszał nagrodę dla zwycięzcy – milion sestercji. Ile to? Szeregowy legionista zarabiał wtedy rocznie… 1,200 sestercji, a dobry niewolnik kosztował jakieś 2 tysiące.
Joanna Jędrzejczyk chyba największym sceptykom udowodniła, że MMA to jak najbardziej także sport dla kobiet. Dla tych, którzy takie walki komentują zdaniem „ech, te dzisiejsze feministki”, mamy złą informację. W walkach gladiatorów także występowały kobiety, choć tylko do 200 roku, kiedy cesarz Septimus Severus uznał, że od tej pory to będzie tylko męski sport.
Cóż, jutro na Narodowym kobiety wystąpią – zobaczymy walkę Ariane Lipski z Dianą Belbitą. Zobaczymy także kilka innych, spektakularnie zapowiadających się pojedynków. Nie będzie „Ave Caesar, morituti te salutant”, nie będzie werdyktów przez uniesienie kciuka w górę lub w dół, nie będzie starć ze zwierzętami. Ale będzie – dokładnie jak w Colosseum – ponad 50 tysięcy widzów, ogromne emocje i walka do upadłego. Zwycięzcy zarobią duże pieniądze i zyskają popularność, po to, żeby w kolejnym występie zarobić jeszcze więcej. A i tak najwięcej na całej zabawie skorzystają organizatorzy – dokładnie tak, jak w starożytnym Rzymie. Wygląda na to, że przez dwa tysiące lat wymyśliliśmy tylko telewizję i pay-per-view!
JAN CIOSEK