Jeden człowiek trzymający w łapie kilka klubów, robiący sobie z ligi wątpliwej jakości serial i wyłaniający mistrza według własnego widzimisię. Przyzwyczailiśmy się już do takich historii z Azerbejdżanów czy Kazachstanów, ale dopóki są one codziennością jedynie w dzikich krajach, traktujemy je tylko jako wesołe anegdoty i nic więcej. W poważnych ligach przyjęte są bowiem jasne zasady – jeden właściciel równa się jeden klub. Koniec, kropka.
Jednak do bardzo ciekawego konfliktu interesów dojdzie niebawem w Niemczech, gdzie w barażu o Bundesligę spotkają się ze sobą VfL Wolfsburg, którego głównym sponsorem jest Volkswagen i Eintracht Brunszwik, którego głównym sponsorem jest Seat. Gdzie tu widzimy coś zdrożnego? Ano tu, że właścicielem Seata jest… Volkswagen. W praktyce oznacza to mecz o – było nie było – bardzo dużą stawkę klubów, które należą do jednego, wielkiego koncernu.
Oddalone od siebie o 35 miasta w dużej mierze opierają się właśnie na przemyśle samochodowym i Volkswagen ulokował swoje fabryki w obu z nich. Smaczku sytuacji dodaje fakt, że VfL to jeden z nielicznych klubów w Niemczech, które dostały pozwolenie na stuprocentowe udziały jednego przedsiębiorcy. A to sprawa dość wyjątkowa – za naszą zachodnią granicą panuje bowiem zasada 50+1, w myśl której 51% udziałów klubu musi należeć do kibiców. Ma ona ochronić kluby przed zbytnim uzależnieniem się od wpływów pojedynczych właścicieli, którzy mogliby stworzyć z nich potęgę, ale równie dobrze – drugą Polonię Warszawa.
No i teraz wyobraźmy sobie sytuację: w siedzibie Volkswagena smutny pan stwierdza, że ich flagowy produkt i wielka reklama nie może znaleźć się w 2. Bundeslidze. Nie po to budowali dla niego kapitalny stadion, nie po to wpompowali wielkie pieniądze w konkretnych graczy, nie po to przez ostatnie lata zrobili z niego największą w Niemczech reklamę swojej marki. Pisząc wprost – zapada decyzja, że VfL Wolfsburg pozostaje w najwyższej klasie rozgrywkowej. Czy piłkarze Eintrachtu będą chcieli się przeciwstawiać mając w perspektywie, że prędzej czy później będą negocjowali nowe kontrakty? Jak po wyniku 0:5 odbiorą zarzuty o to, że zostali odpowiednio zmotywowani? Sytuacja oczywiście z gatunku ekstremalnych, ale mimo wszystko niezbyt trudna do wyobrażenia.
Rzecz jasna nie zakładamy, że smutny pan z Volkswagena pójdzie do trenerów i powie im, jakim wynikiem ma zakończyć się ten mecz, ale tak zwyczajnie – jaki wynik nie padnie, będą kontrowersje. Dziwimy się, że Niemcy nie uszczelnili swojego regulaminu na tyle, by unikać tego typu sytuacji. Jakkolwiek spojrzeć, to idealne pole do zrobienia wałka.