– Florentino Pérez podczas studiów uczył się budować mosty, autostrady i tunele, nie zaś tego jak należy konstruować drużyny piłkarskie. To oczywiste. Jego pycha i arogancja sprawiły, że zaczął uważać, iż wie więcej niż ktokolwiek inny. A to błąd. Z Pellegriniego na Mourinho, z Mourinho na Ancelottiego, z Ancelottiego na Beníteza. Sześciu zawodników odejdzie, sześciu przyjdzie, to jak zaczynanie co roku od zera – powiedział mi dwa lata temu podczas mojego pierwszego przeprowadzonego w życiu wywiadu były prezes Realu Madryt, Ramón Calderón, za którego kadencji “Los Blancos” po raz ostatni zdobyli dwa mistrzostwa Hiszpanii z rzędu (sezony 2006/07 i 2007/08). Słowa te aż do dziś traktowałem jako prawdę objawioną.
Czy Real Madryt skorzystał w pewien sposób na tym, że Barcelona znajduje się obecnie na etapie przejściowym? Z jednej strony jestem skłonny stwierdzić, że po części mogło tak być. Trzeba by bowiem mieć wyjątkowo zamydlone oczy, by dojść do wniosku, że w minionym już sezonie w drużynie Dumy Katalonii wszystko funkcjonowało jak należy. Z drugiej strony jednak uważam, że niezależnie od punktu widzenia – choć na pewno nie powiedziałbym też, że Królewscy to najsłabszy mistrz Hiszpanii od lat: warto zauważyć, że w zeszłym roku Duma Katalonii do zdobycia tytułu potrzebowała dwóch punktów mniej – ma to absolutnie drugorzędne znaczenie. Z jednego prostego względu – w odróżnieniu do poprzednich lat widać bowiem, że jest to zupełnie inny Real Madryt niż ten, który od czasu do czasu przerywał dominację Barcelony na krajowym podwórku, by potem tytułu starać się bronić siłą rozpędu i daleko posuniętą, często mocno nieprzemyślaną, improwizacją.
W obecnym Realu Madryt nareszcie widać, że jest to klub zarządzany mądrze. Że cały plan działania nie opiera się jedynie na wyszarpaniu Katalończykom pojedynczego trofeum, a następnie wynagradzaniu kibicom kolejnych niepowodzeń sprowadzaniem głośnych nazwisk, kontraktowaniem trenerów o skrajnie różnych charakterach i ponownym wyczekiwaniem momentu słabości odwiecznego rywala. Chyba po raz pierwszy w życiu mistrzostwa Królewskich nie rozpatruję jedynie w kategoriach sukcesu tu i teraz, lecz bardziej jako zwiastun tego, że jutro wcale nie musi być gorsze.
Szczególnie po zwolnieniu Carlo Ancelottiego i zatrudnieniu w jego miejsce Rafy Beníteza nie miałem wątpliwości co do tego, że Florentino Pérez wciąż błądzi po omacku. Postawienie na Zinédine’a Zidane’a początkowo również postrzegałem wyłącznie jako próbę udobruchania wkurwionych do granic możliwości kibiców. Sam zresztą powtarzałem sobie, że nie dam sobie wcisnąć tego kitu i nie dam się ponieść wodzy fantazji wyłącznie dlatego, że trenerem zespołu został gość, który stanowił o sile piłkarskiej epoki mojego dzieciństwa i którego swego czasu podziwiałem z rozdziawioną szczeną.
Niezależnie od tego, jak rozstrzygnie się tegoroczny finał Ligi Mistrzów, już dziś można jednak powiedzieć, że wybór Francuza wbrew mojemu czarnowidztwu okazał się strzałem w dziesiątkę. I choć trudno ocenić, na ile Pérez rzeczywiście wierzył w umiejętności trenerskie Zidane’a, a na ile po prostu przy podejmowaniu decyzji miał szczęście, to jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Florentino w końcu zaczął wyciągać wnioski z własnych błędów. Jasne, zeszłoroczny triumf w Champions League bez cienia wątpliwości pomógł Realowi w uniknięciu przedsezonowego trzęsienia ziemi. Florentino od zawsze cechował się jednak tym, że nawet po świeżo odniesionych sukcesach potrafił dojść do wniosku, że coś jest nie tak (czasem słusznie, czasem nie), by spaprać sprawę jeszcze bardziej. Po niezbyt udanych posunięciach nie raz i nie dwa szedł w zaparte aż do momentu, gdy reputacja zaczynała wisieć na włosku.
Dziś fakty są jednak takie, że ten, który miał być marionetką w rękach prezesa, mógł sadzać na ławce Cristiano Ronaldo, gdy tylko przyszła mu na to ochota. Zidane’owi nie wciskano na siłę zawodników za grube miliony, których potem nie miałby gdzie upchnąć na boisku. Dostał tylko rezerwowego napastnika, Álvaro Moratę, o którego sam miał prosić (i który strzelił 20 bramek!) oraz powracającego z wypożyczenia Marco Asensio, czyli jedną z największych rewelacji sezonu. Jakkolwiek banalnie to zabrzmi – trzymając się terminologii związanej z rozwojem infrastruktury – do osiągnięcia stabilizacji wystarczyło zatrudnić kierownika budowy dobrze zarządzającego swoją brygadą oraz po prostu pozwolić mu pracować zgodnie z własną wizją.
Real wreszcie zaznał spokoju. Z obecną kadrą i umiejętnością Zidane’a do wyciskania z niej maksimum potencjału, być może wreszcie w przypadku Królewskich będzie można mówić o cyklu trwającym dłużej niż dwa lata. Największym stojącym przed Florentino wyzwaniem jest teraz tylko i aż to, by wszystkiego tego spektakularnie nie spieprzyć jednym nieprzemyślanym ruchem. Jasne, każdy cykl kiedyś dobiega końca, jednak najzwyczajniej w świecie głupio byłoby z każdego nie wyciskać stu procent.
Konstrukcja jest na tę chwilę gotowa, doskonale spełnia swoją funkcję i nie wymaga ulepszeń. Drobne korekty – owszem. Podczas bieżącego użytkowania zawsze wydają się one nieuniknione. Majstrowanie w tym momencie przy podstawie mogłoby się jednak skończyć niewynalezioną dotąd katastrofą.
Od dawna (jeszcze nigdy?) zdobycie ligowego tytułu nie dostarczyło mi radości, za którą w aż takim stopniu szłaby chęć, by rozpoczęły się już kolejne rozgrywki. Jeśli Barcelona upora się szybko ze swoimi problemami, a sędziowie w trakcie wakacji przejdą kilka intensywnych kursów szkoleniowych, jestem przekonany, że sezon 2017/18 będzie jeszcze bardziej pasjonujący.
Ban