Mieliśmy odnośnie tego spotkania naprawdę mocno uzasadnione obawy. Jedni dopiero co się utrzymali i nie mieli już dziś o co grać, drudzy – to samo. Krótko mówiąc – obawialiśmy się bardzo poważnie, że piłkarze Wisły Płock i Zagłębia Lubin będą walczyli z takim zaangażowaniem, z jakim my odmawiamy zimnego piwka w letni wieczór.
I długo się w przekonaniu, że czeka nas męczenie mocno czerstwej buły, mogliśmy utwierdzać. Piłkarze, z doprawdy nielicznymi wyjątkami, przejawiali w pierwszej połowie zaangażowanie na takim poziomie że gdybyśmy poszli ich śladem, nie czytalibyście właśnie tej relacji.
Takim wyjątkiem, o jakim wspominamy w poprzednim akapicie, był na pewno Jakub Tosik, o którym można powiedzieć wiele rzeczy, wśród których nie wszystkie musiałyby być komplementami, ale zdecydowanie nie to, że kiedykolwiek brak mu zaangażowania. Często ma go aż w nadmiarze, tak było też dzisiaj, o czym najboleśniej przekonał się Dominik Furman, który w 10. minucie i – wydawało się – niegroźnym starciu z Tosikiem, zszedł z kontuzją.
Był nim też Adam Buksa. Napastnik miał świadomość, że ma bardzo dużo do udowodnienia. Że jego pozycja w pierwszym zespole dziś to nie jest coś, co jest dane na zawsze. Skoro niekoniecznie bronią go liczby, niech broni wrażenie pozostawione w takim spotkaniu. Najłatwiejszym do pokazania się z dobrej strony, bo w zestawie z mizerią wyczuć można każdy, nawet nieznacznie bardziej charakterystyczny smak.
Wyróżnili się jeszcze jednym. Bramkami, które dały Zagłębiu pierwsze w sezonie zwycięstwo nad Wisłą. Trzeba to powiedzieć wprost – nie popisali się nie wiadomo jaką wirtuozerią, nie wylądują w naszym cyklu „Ale urwał!”, ale zrobili coś, czego piłkarze Wisły nie potrafili zrobić przez ładnie ponad godzinę. Oddali dwa groźne i celne strzały. Najpierw Tosik wykorzystał zgubione krycie i załatwił Miedziowym rzutem na taśmę prowadzenie do przerwy, później Buksa dobił mocny, choć wydawało się – aż do interwencji Kryczki – niegroźny strzał Jagiełły.
Wiśle zaś bardzo długo gdy wychodziły groźne – to nie były celne. A gdy już wychodziły celne, to w większości nie były groźne. Tak było ze strzałem Wlazły barkiem po rzucie wolnym, taka była też próba Jose Kante na chwilę przed zmianą bezbarwnego dziś jak po kąpieli w wybielaczu Gwinejczyka. Dopiero gdy od lewego skrzydła poszła trójkowa akcja Iliev-Wlazło-Sylwestrzak, coś się ruszyło. Dopiero wtedy Wisła sforsowała obronę Zagłębia i pozbawiła Martina Polacka czystego konta, a także poszła do ataku przynajmniej nieco chętniej. I mogła dzięki temu wyrównać, choćby wtedy, gdy Merebaszwili już w samej końcówce uderzył tuż przy słupku bramki Słowaka.
Będziemy jednak szczerzy. Na porządne ligowe granie przyjdzie nam jednak dziś jeszcze poczekać. Bo żebyśmy z powodu trzech bramek, jakie było nam – dzięki Bogu – dane oglądać w tym mocno letnim meczu, mieli pisać, że takie właśnie obejrzeliśmy? Cóż, musiałoby z nami być naprawdę źle…
fot. FotoPyK