Zesłanie do łagru, podtapianie w beczkach ze ściekami, nakaz pracy w kopalni węgla, wyrzucenie do dzielnic biedoty, w najlepszym przypadku publiczne gnojenie przed obywatelami – takie kary spotykały w niektórych krajach sportowców, którzy „odważyli się” zawieść oczekiwania swojego narodu. Nie zdobyli medalu dużej imprezy, przegrali walkę z odwiecznym wrogiem lub zwyczajnie nastąpili na odcisk politykom. Ten tekst szczególnie uważnie powinni przeczytać ci polscy sportowcy, którzy swoje porażki często lubią tłumaczyć słynną „presją kibiców”. Gdyby takie narzekania usłyszeli Kim Dzong Un, czy Udajj, syn Saddama Husajna, obaj pewnie turlaliby się ze śmiechu.
Chcielibyśmy napisać, że białoruscy hokeiści mają pecha, ale powiedzmy to sobie szczerze – oni mają klasycznie przeje… Nie dość, że prezydent ich autorytarnego kraju Alaksandr Łukaszenka jest zapalonym kibicem hokeja, to na dodatek jest też szefem Białoruskiego Komitetu Olimpijskiego. Dlatego „batiuszka” trzyma wszystkich sportowców krótko.
Tym razem przeczołgał w mediach reprezentantów, którzy kompromitują się na rozgrywanych na taflach Francji i Niemczech mistrzostwach świata elity. Hokeiści dostali bowiem łomot od: Finlandii – 2:3, Czech – 1:6, Kanady – 0:6, Szwajcarii – 0:3 i Francji 3:4. Nic dziwnego, że jedną nogą dyndali już nad krawędzią spadku do dywizji pierwszej. Pamiętając też, że Białorusini nie zakwalifikowali się również do przyszłorocznych igrzysk olimpijskich w Pjongczang, ich sytuacja jest naprawdę kiepska. Niektórzy po ostatnich słowach Łukaszenki woleliby pewnie przekwalifikować się na hokej na trawie, żeby tylko zejść z jego pola widzenia.
– Rozumiem, że grali z faworytami, ale przecież oni nie są jacyś super wielcy.
Jak zagrali z Kanadą? To był wstyd. Byłoby już lepiej w ogóle nie jechać na te mistrzostwa. Po co grać, skoro drżą im kolana. Oni nie potrafią grać w hokeja! – beształ ich cytowany przez białoruską agencję „Beta” Łukaszenka nie kryjąc nawet, że dla niego sport to sprawa polityczna. – Dlaczego reaguję tak źle? Nie dlatego, że jestem sportowcem i uprawiam sport przez całe moje życie. Dlatego, że sport to ogromna ideologia. Jeśli Rosja wygrywa z Niemcami w przededniu 9 maja, powoduje to polityczne skojarzenia. (…) A co nam dają nasi zawodnicy? Oglądają ich miliony ludzi, kibicują im, przeżywają, a oni tak grają?
Prezydent już zapowiedział spotkanie z trenerami oraz zawodnikami i to na pewno nie będzie miła pogawędka. Ale pierwsze efekty już są, Białoruś w sobotę pokonała Słowenię i przynajmniej na chwilę wygrzebała się z dna tabeli.
Ale takie jazdy Łukaszenki w kierunku hokeistów to nie pierwszyzna. Rugał ich już wcześniej: – Najwidoczniej u naszych działaczy sportowych albo mózgi zamarzły i nie myślą, albo oni nie chcą pracować. Pójdą wtedy zamiatać ulice! – to już 2013 r. i opieprz Dynama Mińsk za beznadziejną grę w Kontynentalnej Lidze Hokejowej (KHL). Prezydent politycznym butem przycisną ich do gleby też w 2010 r. po nieudanych igrzyskach w Vancouver. I kolejny raz grzmiał, że zawodnicy nie doceniają hajsu, który zarabiają i powinni zasuwać za takie same pobory jak białoruscy nauczyciele i robotnicy, bo oni wiedzą, co to znaczy ciężka praca.
Skoro jesteśmy przy hokeju, to na pocieszenie dla Białorusinów warto przypomnieć, że jeszcze gorzej mieli ich koledzy po fachu z reprezentacji ZSRR, kiedy w latach 70. i 80. latali za ocean rozgrywać mecze z Kanadą. Dobrze opisuje to historia z 1987 r. Między zawodnikami obu drużyn wcale nie było takiej wrogości jak się do dziś powszechnie wydaje, dlatego przed meczem Wayne Gretzky zaczepił jednego z Rosjan, konkretnie Igora Łarionowa, zapraszając go i kilku jego kumpli na grilla, bo ich hotel był akurat blisko. Ten odpowiedział, że bardzo chętnie, jeśli tylko Gretzky’emu nie będzie przeszkadzało, że przyjdą z ogonem – trenerem, ale przede wszystkim kilkoma agentami KGB, którzy tylko czekają, żeby donieść na nich w kraju. I taka radziecka paczka wpadła na imprezę. Zawodnicy nie mogli wypić nawet piwa, bo mieli absolutny szlaban na alkohol. Dlatego gospodarz dawał im puszki z browarem ukradkiem z piwnicy. A po kilku piwach ich języki się rozwiązały.
– „Zasypywali mnie pytaniami, w jaki sposób dostać się do NHL, choć utrzymywali, że nie są tym zainteresowani. (…) Nie chcieli nawet o tym wspominać, ponieważ zwykłe plotkowanie na ten temat mogło okazać się zbyt niebezpieczne. Pod koniec lat 30. dziadek Igora powiedział coś o Stalinie, w wyniku czego jego rodzina została wygnana z Moskwy do Woskresieńska, robotniczego miasta o takim zapyleniu, że padał tam czarny śnieg” – wspominał Gretzky w wydanej niedawno książce „99 opowieści z tafli NHL”.
Kim Dzong Un – miłośnik prób nuklearnych i sportu
Sportowcy z państw totalitarnych zawsze czuli nad sobą polityczny bat. Największe legendy krążą dziś chyba o Korei Północnej, chociaż trzeba przyznać, że informacje płynące z tego kraju trudno jakkolwiek zweryfikować. Ale plotki są nad wyraz ciekawe. Ostatnim sportowym życzeniem Kim Dzong Una było zdobycie przez jego sportowców pięciu złotych medali na igrzyskach w Rio de Janeiro. Dyktator chciał poprawy wyniku z Londynu (cztery złota), bo on też wyznaje zasadę, że sport to świetne narzędzie propagandowe. Mówimy oczywiście o „życzeniu” w grubym cudzysłowie, bo tych, którzy zawiedli, czekała rzekomo surowa kara.
Skończyło się jedynie na dwóch złotych krążkach, a azjatyckie media podawały, że presja płynąca ze stolicy Korei miała pętać nogi sportowcom. I na niektórych z nich po powrocie do domu czekał ponoć nakaz wyprowadzki do ubogich dzielnic, a nad innymi pechowcami zawisła nawet perspektywa wysłania do pracy w kopalni węgla. I trudno w to nie uwierzyć, skoro Kim Dzong Un to gość, któremu zdarzyło się już nawet rozstrzelać dwóch byłych ministrów z działka przeciwlotniczego.
Tym bardziej, że o zsyłce do kopalni wielokrotnie opowiadał Lee Chang-soo, były północnokoreański judoka, a później dezerter mieszkający w Korei Południowej. Jak wspominał, dla zwycięzców czekały w kraju nagrody, m.in. rządowe apartamenty do dyspozycji, ale już przyszłość niektórych przegranych była wręcz odwrotna. – Zostałem zesłany do kopalni węgla, bo podczas Igrzysk Azjatyckich w Pekinie (w 1990 r. – red.) przegrałem walkę z zawodnikiem z Południa – mówił Chang-soo w 2012 r. agencji Reutersa.
Nic więc dziwnego, że kiedy przed rokiem na igrzyskach w Rio północnokoreańska gimnastyczka Hong Un-jong zrobiła sobie selfie z rywalką z Korei Południowej Lee Eun-ju, największe światowe media – z BBC na czele – rozpisywały się o możliwej karze, która może spotkać ją w ojczyźnie za bratanie się z wrogiem. Sprawa ostatecznie rozeszła się po kościach, bo z Korei nie wypłynęły informacje o żadnych represjach względem zawodniczki, ale być może uratowało ją to, że była jednak złotą medalistką olimpijską z Pekinu z 2008 r.
Kara nie ominęła z kolei piłkarskiej reprezentacji Korei Północnej, która przegrała wszystkie mecze na mistrzostwach świata w 2010 r. Po powrocie do kraju piłkarze wraz ze sztabem szkoleniowym musieli stawić się na „wielkiej debacie” w Pałacu Ludowym w Phenianie, gdzie przez sześć godzin byli krytykowani przez ministra sportu Pak Myong-Chola, innych urzędników państwowych, kibiców i dziennikarzy. Najmocniej dostało się selekcjonerowi Kim Jong-hunowi, któremu zarzucano wręcz zdradę Kim Dzong Una. Został za to nawet wydalony z partii. Ale jak na standardy północnokoreańskie, reprezentacja piłkarzy i tak wyszła z tego w miarę na spokojnie. – W przeszłości północnokoreańscy sportowcy i trenerzy, którzy źle pracowali, byli wysłani do obozów pracy – przypominała południowokoreańska gazeta „Chosun Ilbo”.
O to, które kary wymierzane sportowcom w Korei Północnej mogą być rzeczywiście prawdą, zapytaliśmy dr. Marcelego Burdelskiego, eksperta ds. azjatyckich z Kolegium Jagiellońskiego w Toruniu (a prywatnie zagorzałego kibica Lechii Gdańsk).
– Niestety nie wszystkie te doniesienia da się potwierdzić, ale raczej w kategorii plotek należy traktować informację, że po przegranym przez koreańczyków 0-7 meczu z Portugalią na mistrzostwach świata w RPA wszyscy piłkarze trafili do obozu. Ale już tamta publiczna połajanka w pałacu, to prawda – mówi w rozmowie z Weszło. – Należy pamiętać, że są dwa aspekty takiego podejścia tamtejszych polityków do sportowców, bo dla najlepszych sukces na dużej imprezie oznacza awans społecznym. Był chociażby przykład zawodniczki, która wygrała bieg maratoński podczas mistrzostwa świata w Sevilli (chodzi o Jong Song-ok i jej złoty medal z 1999 r. – red.), która w nagrodę otrzymała stopień majora, dostała również służbowego Mercedesa z kierowcą.
Bo nie jest tajemnicą, że Kim Dzong Un oprócz zamiłowania do prób nuklearnych, jest też kibicem. Dlatego od czasu do czasu chętnie przyjmuje również na swoich salonach znanych sportowców. Kilka lat temu świetnie bawił się m.in. w towarzystwie byłej gwiazdy Chicago Bulls Dennisa Rodmana.
– To duża zmiana w porównania do jego ojca Kim Dzong Ila, który był antysportowy. On co najwyżej czasem tylko popisywał się jazdą konno. Wiedza na temat przywódców północnokoreańskich jest bardzo ograniczona, ale z tego co wiemy, Kim Dzong Un będąc uczniem specjalnej prywatnej szkoły średniej w Szwajcarii – gdzie był zresztą pod zmienionym nazwiskiem – szczególnie lubił grać w koszykówkę. Czy grywa w kosza w swoich pałacach? Tego nie wiemy. Ale wiemy, że dobrze strzela, a to też sport. I w odróżnieniu od dziadka i ojca, którzy panicznie bali się samolotów, on świetnie potrafi sam pilotować – dodaje dr Burdelski.
Gwałt, czy zemsta politycznych dygnitarzy?
Z kar wymierzanych sportowcom zasłynął również najstarszy syn irackiego dyktatora Saddama Husajna Udajj Husajn, który był m.in. szefem tamtejszego komitetu olimpijskiego. U niego nigdy nie kończyło się na słowach. Wystarczy powiedzieć, że budynek sportowej centrali cieszył się wyjątkowo ponurą sławą. Bo zdaniem młodego Husajna, groźba kary cielesnej była najlepszą motywacją do dobrych wyników.
Chociaż wiele przypadków tortur wyszło na światło dzienne dopiero w 2003 r. po śmierci Udajja, to światowe media już kilka lat wcześniej ujawniały niektóre praktyki. W 2000 r. brytyjski „The Telegraph” opisał historię trzech piłkarzy drużyny narodowej, którzy po przegranym meczu byli przez kilka dni katowani przez ochroniarzy Udajja. Przypominano też historie innych sportowców, którzy za karę byli podtapiani w beczkach ze ściekami lub wiązani i ciągnięci samochodem po żwirowni. Nic dziwnego, że przy pierwszej możliwej okazji niektórzy iraccy sportowcy pryskali za granicę. Dopiero tam mogli opowiedzieć swoje nierealne wręcz historie dziennikarzom.
Bez wątpienia jednym z najsłynniejszych piłkarzy, który na własnej skórze odczuł ciężar politycznego buta, był zesłany do łagru Eduard Strielcow, zawodnik nazwany w latach 50. „rosyjskim Pele”. Napastnik Torpedo Moskwa był gwiazdą reprezentacji ZSRR, która w 1956 r. zdobyła złoty medal olimpijski w Melbourne, a w 1958 r. awansowała do pierwszych w swojej historii mistrzostw świata, które miały odbyć się w Szwecji. I odbyły się, ale już bez piłkarza.
Krótko przed wylotem na mundial trener Gawrił Kaczalin dał swoim piłkarzom dzień wolnego, żeby mogli odświeżyć głowy. Strielcow, który lubił dobrze popić, wybrał imprezę. Jego kompanami byli m.in. dwaj piłkarze Spartaka Moskwa Borys Tatuszyn i Michaił Ogońkow, na daczę zabrano również kilka dziewcząt do towarzystwa. Wódka lała się tam więc strumieniami. A kolejnego dnia wieczorem uczestniczki libacji oskarżyły piłkarzy o gwałt. Jedna z nich, Marina Lebiediewa, napisała taki oto krótki list do prokuratora w Moskwie: „25 maja 1958 r. w daczy przy szkole we wsi Pravda zgwałcił mnie Strielcow Eduard Anatoljewicz. Proszę, aby został postawiony przed sądem“.
Tatuszyn i Ogońkow też zostali aresztowani, ale po pewnym czasie puszczono ich wolno. W ich przypadku skończyło się jedynie na kilkuletniej dyskwalifikacji przez piłkarską federację. Jedynie, bo Strielcow został skazany aż na 12 lat łagru. Stało się tak, chociaż nie było żadnych jednoznacznie obciążających go dowodów. Mało tego, niektórzy uczestnicy imprezy zeznali nawet, że kobieta sama go kokietowała dając do zrozumienia, że chętnie wskoczy mu do wyra. Sprawa gwiazdora od razu zaczęła być badana, chociaż pięć dni po donosie Marina nieoczekiwanie wycofała swoje oskarżenia. Był to jednak czas, kiedy sowieckie prawo ścigało przypadki gwałtu z urzędu. Ponieważ chodziło o znanego sportowca, w sprawę miał być zaangażowany sam Nikita Chruszczow, ówczesny pierwszy sekretarz KPZR. Na przykładzie piłkarza chciał pokazać, że w społeczeństwie nie ma świętych krów.
Ale do dziś mówi się, że rzeczywiste powody, przez które zniszczono piłkarzowi karierę i życie, miały być inne. Strielcow, kiedy jego kariera rozkwitała, kilka razy odmawiał bowiem przejścia do innych moskiewskich drużyn: należącego do KGB Dynama i wojskowego CSKA, czym naraził się członkom Rady ds. Kultury Fizycznej kraju oraz piłkarskiemu związkowi. Kolejna wersja zdarzeń dotyczy z kolei jego feralnego związku z córką Jekatieriny Furcewej, wysoko postawionej członkini KC KPZR, która później była nawet wieloletnim ministrem kultury w ZSRR. Chociaż piłkarz spotykał się z jej latoroślą, to podczas uroczystości po zdobyciu mistrzostwa olimpijskiego powiedział rzekomo w obecności działaczki (ta chciała namówić go na ślub z córką), że „nigdy nie ożeni się z tą małpą”. I Furcewa miała później wykorzystać sprawę oskarżeń o gwałt do swojej zemsty. Korzystając ze swoim kontaktów, pogrążyła go. Proces prowadzony był tak, jakby sportowiec był już z góry skazany. Później, w 2001 r. powołany zostanie tzw. komitet strielcowski, którego zadaniem będzie oczyszczenie piłkarza z zarzutów.
Po skazaniu piłkarz trafił początkowo do obozu Vyatlag. Sowieckie sądy umieszczały tam m.in. aktorów, artystów czy naukowców, którzy dopuszczali się ciężkich przestępstw lub „antysowieckiej agitacji”. Relacje o życiu, jakie wiódł w więzieniach Strielcow, są sprzeczne. Według jednych miał być katowany przez współwięźniów, według innych dzięki piłkarskiej przeszłości był traktowany ulgowo, dzięki czemu odsyłano go do lżejszych prac. Miał być też chroniony przez niektórych współwięźniów. Jeden z nich, Ivan Łukanow, tak wspominał to po latach w wywiadzie udzielonym na potrzeby książki „The Criminal Case of Streltsov”: – Uwielbialiśmy Strielcowa, wierzyliśmy, że jeszcze może wrócić do piłki”.
Na wolność wyszedł w 1963 r., czyli zaliczając mniej niż połowę wyroku. Dwa lata później wrócił nawet do Torpedo wygrywając z klubem mistrzostwo kraju. Pod koniec lat 60. wrócił również do reprezentacji. Łącznie zagrał dla niej 38 meczów, w których wbił aż 25 goli.
Zmarł w 1990 r. na raka gardła. Wpływ na rozwój choroby miał mieć pobyt w łagrze. Kilka lat później nad jego grobem ktoś rzekomo zauważył Marinę Lebiediewą. Tę samą, która oskarżyła go o gwałt i być może była zamieszana w polityczną grę, wymierzoną w piłkarza. Tamtego dnia sadziła kwiaty na jego nagrobku…
RAFAŁ BIEŃKOWSKI