Drużyna, która strzeliła u siebie najwięcej bramek spośród wszystkich i generalnie ze swojego stadionu uczyniła sobie prawdziwą twierdzę, bo – przy założeniu, że punkty sprzed podziału liczą się tak samo – uciułała tam aż 77% swojego dorobku. Jej rywal to zespół, który kompletnie nie radzi sobie w tym sezonie na wyjazdach – spośród całej ligi wykręca w delegacjach najgorsze wyniki, wygrać udało mu się na nich tylko dwa razy. Lechia wciąż gra o mistrza (więc punktów potrzebuje na gwałt), Korona jest już tylko uczestnikiem Pucharu Pietruszki (więc może pozwolić sobie na grę na pełnym luzie). W większości lig wytypowanie rezultatu tego meczu byłoby tak łatwe, jak odgadnięcie, jaką fryzurę przygotuje na tę kolejkę Maciej Bartoszek.
W Ekstraklasie jednak to pewne x2.
Doprawdy jesteśmy zauroczeni, jaką formę walki o mistrza Polski przybrał zespół Piotra Nowaka. Kompletnie nie mieliśmy pojęcia, że o trofeum można walczyć:
– wpuszczając rywali w pole karne pomiędzy stoperami (strzał Górskiego wybronił jednak Kuciak),
– pozwalając po rzucie rożnym uderzyć główką Aankourowi, który ma 172 centymetry (minimalnie obok),
– pozwalając w polu karnym złożyć się do przewrotki Grzelakowi (bramkarz złapał),
– pozwalając przeciwnikom klepać we własnym polu karnym (wystawienie piłki Aankoura w ostatniej chwili wyekspediowane),
– pozwalając przeciwnikom klepać przed polem karnym i wjeżdżać z piłką pod bramkę (strzał Górskiego znów wyjął Kuciak),
– nie stwarzając sobie stuprocentowej sytuacji przez całe 90 minut.
Trzeba przyznać – mocno niekonwencjonalnie.
Jak już się pewnie domyślacie, plan nie przyniósł oczekiwanego rezultatu. Lechia Gdańsk poza bronieniem się przed okazjonalnymi atakami Korony oczywiście sama też gnała pod bramkę przeciwnika, ale ładu i składu było w tym tyle, co w medialnych ruchach Krzysztofa Zająca. Może i przy strzale Kuświka Borjan musiał się trochę wyciągnąć, może i po sytuacyjnym uderzeniu Wolskiego zaliczył bliźniaczą interwencję, może i Krasić przytomnie wyłożył piłkę Kuświkowi, ale ten dał się ubiec Żubrowskiemu, ale to wszystko było mało. MA-ŁO. Jeżeli drużyna gra u siebie w takim momencie sezonu i robi to w taki sposób – wróży to tylko jedno. Że tortu może dla niej zabraknąć.
Pochwalić natomiast należy Koronę, która mogłaby już mieć wywalone, jeździć na mecze bez jakiegokolwiek ciśnienia i ogrywać młodzież, a jednak w każdym spotkaniu gwarantuje nam odpowiedni poziom zaangażowania. Dziś walczyła jak o życie, biegała więcej niż rywal, w ogóle nie pozostawiała luk i generalnie nie popełniała błędów. Korona w trzech meczach grupy mistrzowskiej…
a) urwała punkty Jagiellonii,
b) urwała punkty Lechii,
c) gdyby nie pomyłka sędziego, urwałaby punkty Lechowi.
Co należy uznać za wynik bardzo przyzwoity. Doceniamy i z chęcią odpalimy kolejny mecz kielczan w grupie mistrzowskiej. Spośród ekip grających o nic to na niej najchętniej zawieszamy oko.
Fot. FotoPyK