Kiedy gruchnęła informacja o pomyśle wykastrowania historii lekkoatletyki ze wszystkich rekordów świata do 2005 r. – bo wiele z nich było upaćkanych w koksie – słusznie podniesiono larum, że przy okazji na śmietnik może trafić kilka legendarnych wyników. Jednym z nich byłoby niebotyczne 8,95 m, czyli rekord w skoku w dal, który w 1991 r. ustanowił Mike Powell. Warto przypomnieć tamtą historię, bo mówimy o dyscyplinie, której rekord należy do najrzadziej bitych w ogóle – dwa ostatnie padły bowiem 26 i 49 lat temu. Wiele mówi zresztą już sam fakt, że rekord świata z 1901 r. dałby medal na ostatnich… mistrzostwach Polski. Wprawdzie o rekordach pisze się zwykle przy okazji ich pobicia, ale w przypadku skoku w dal zwyczajnie boimy się, że tego nie doczekamy. Dlatego zapraszamy na powrót do przeszłości.
Im bliżej było do rozpoczęcia igrzysk olimpijskich w Meksyku w 1968 r., tym atmosfera stawała się coraz bardziej wisielcza. Sportowcy bardziej niż reakcji swoich organizmów na obecność na wysokości 2 tys. metrów, obawiali się, że jeszcze przez przypadek dostaną kulkę. Tak, kulkę. Obawy nie były bezpodstawne, skoro tuż przed igrzyskami studzienki kanalizacyjne na placu Tlatelolco w Mexico City dosłownie zapychały się krwią. Na początku września siły rządowe pod rozkazem prezydenta Gustavo Diaza Ordaza dokonały tam bowiem rzezi na protestujących studentach. Według niektórych źródeł zginęło wtedy ponad 300 osób, a setki kolejnych zostały rannych. Na feralnym placu życia omal nie straciła wtedy też m.in. Oriana Fallaci. Legendarna włoska dziennikarka, która relacjonowała protesty mieszkańców Meksyku, została postrzelona. Dziś pewnie trudno w to uwierzyć, że igrzyska po czymś takim nie zostały odwołane.
Nic więc dziwnego, że sportowcy, kibice i dziennikarze czuli się w Meksyku jak na froncie. Niby olimpiada, niby święto sportu, ale wszędzie zamiast uśmiechniętych ludzi tylko wozy opancerzone i smutni panowie z karabinami.
Bob z nowojorskiego Queens
Ale sportowo igrzyska się obroniły. W Mexico City padło kilka imponujących rekordów świata, a jednym z największych gwiazdorów imprezy został 22-letni skoczek w dal Bob Beamon. Chociaż chłopak z nowojorskiego Queens był w dobrej formie, w roku olimpijskim wygrywał sporo konkursów, to jednak tamten finał reklamowany był głównie jako pojedynek Ralpha Bostona i Igora Ter-Owanesiana, czyli gości, którzy wspólnie dzierżyli jeszcze wtedy rekord świata. Obaj mieli na koncie skoki na odległość 8,35 m. Wtedy to było coś. Jeszcze.
18 października wiał lekki wiatr w plecy. Warunki były niby sprzyjające, ale pierwsze próby były kiepskie. Pierwszy udany skok oddał właśnie Beamon (wtedy w plecy wiało mu już 2 m/s). Amerykanin idealnie trafił w belkę. Skoczył daleko, ale początkowo szału radości nie było. Powód był prostu – zakres obecnego przy bieżni urządzenia pomiarowego kończył się zaledwie na 8,60 m. Zaczął się niezły cyrk, bo każdy widział, że stało się coś wielkiego, ale co dokładnie? Dopiero po dłuższej chwili przybiegł ktoś z taśmą pomiarową i wtedy było już jasne – 8,90 m. Beamon był w ciężkim szoku, bo chociaż trybuny szalały, to początkowo nie potrafił nawet odczytać swojego wyniku. Wszystko zrozumiał dopiero wtedy, kiedy poszedł do niego Ralph Boston, postukał go po ramieniu i na spokojnie przeliczył mu odległość na stopy i na cale. Wtedy skoczek padł na ziemię i zalał się łzami. Ta próba Amerykanina została później obwołana „skokiem w następne tysiąclecie”.
– Krąży anegdota, którą miał opowiadać sam Beamon. Podobno kiedy przyszedł na konkurs, to przy piaskownicy na wysokości ówczesnego rekordu świata – czyli 8,35 m – położył czapkę. Chciał po prostu orientować się, gdzie jest ta granica. I kiedy nie patrzył, wiatr ponoć przesunął czapkę mniej więcej na 8,90 m, czyli tam, gdzie ostatecznie skoczył – opowiada w rozmowie z Weszło Przemysław Babiarz, dziennikarz TVP Sport i ekspert lekkoatletyczny.
Chociaż była to w zasadzie dopiero początkowa faza konkursu, to tak naprawdę został on już zakończony. – W porównaniu do tego skoku, my, pozostali, byliśmy jak dzieci – powiedział później Igor Ter-Owanesian.
Beamon zgarnął więc złoty medal i kosmiczny rekord świata. Ale co ciekawe, później w wiosce olimpijskiej amerykański skoczek nie mógł ponoć znieść żartów ze strony kolegów z innych dyscyplin. Strasznie irytował się, kiedy ci naśmiewali się z niego – pewnie z zazdrości – mówiąc: „Halo Bob, gdybyś skoczył nieco dalej, mógłbyś dostać się na orbitę” czy też „Wiesz już, że nie uznano twojego rekordu? Przez ciebie trzeba przebudować wszystkie skocznie!”. Najwyraźniej nie miał poczucia humoru.
Żarty żartami, ale jak się później okazało, rekord czarnoskórego skoczka przetrwał prawie ćwierć wieku.
„Wciąż czuję zapach powietrza na stadionie”
Te 23 lata były dla skoku w dal trochę jak czarna dziura. Owszem, w międzyczasie objawiła się gwiazda Carla Lewisa, który został mistrzem olimpijskim w Los Angeles (1984) i Seulu (1988), ale do rekordu zawsze czegoś brakowało. Wiele mówi również to, że były przypadki, kiedy złoty medal olimpijski dawał nawet skok na marne 8,24 m, jak było w Monachium w 1972 r.
Wszystko zmieniło się jednak 30 sierpnia 1991 r., kiedy rozgrywano finał skoku na mistrzostwach świata w Tokio. Z jednej strony wspomniany już Lewis, z drugiej „pan wiecznie drugi”, czyli Mike Powell, który w bezpośrednich starciach z Carlem zawsze obrywał. Srebrem musiał zadowolić się m.in. podczas igrzysk w Seulu. Matematyka była nieubłagana – do tokijskiego finału wynik bezpośrednich potyczek Lewis-Powell wynosił 15-0. Oklep? To mało powiedziane. Jakby tego było mało, kilka dni wcześniej Carl zdobył również złoto na 100 metrów bijąc przy okazji rekord świata. Tak więc większych emocji miało nie być. Ale skończyło się na jednym z najlepszych konkursów w całej historii lekkoatletyki.
– Carl dopiero co pobił rekord na „setkę”, a przecież kluczem do długiego skoku jest szybki bieg. Dlatego wiedziałem, że jeśli chcę wygrać, muszę pobić rekord świata – wspominał po latach Powell na łamach dziennika „The Hindu”. – Poza tym nienawidziłem go. Początkowo był moim idolem, ale kiedy zaczęliśmy rywalizację, zacząłem go demonizować. (…) Ta noc to była moja misja. Do wszystkich tych, którzy wołali na mnie „chudzielec”, do wszystkich tych, którzy we mnie nie wierzyli, mogłem w końcu w tym momencie powiedzieć „uhhh, yeahh”.
Ale kiedy Lewis w swojej trzeciej próbie skoczył 8,91 m, a więc centymetr dalej od rekordu świata Beamona, szczęka pewnie mu nieco opadła. Ale tylko na chwilę, bo urządzenia pomiarowe wykazały, że w momencie tej próby Lewis miał huragan w plecy – 2,9 m/s. Rekord nie mógł więc zostać uznany, bo wartość wiatru nie może przekraczać 2 m/s. – Kiedy skoczył 8,91 m, przebiegł za mną mówiąc „yeah”. Ale kiedy chwilę później sam pobiłem rekord świata, a on patrzył na mnie, pomyślałem tylko: „Panie Lewis, pozwól mi mieć ten rekord. Ty już wygrałeś wszystko. Pozwól mi mieć swoją noc”.
Jego rekordowy skok na odległość 8,95 m został uznany, bo wiało tylko z siłą 0,3 m/s. Powell przeszedł tym samym, a raczej wskoczył, do historii.
Lewis w odpowiedzi też skakał świetnie, zanotował m.in. 8,87 m, ale więcej nie dał rady. Przegrał. Później powiedział, że Powell, który nigdy wcześniej nie zdołał wygrać złotego medalu, w końcu zasłużył na wygraną. – Gdybyśmy brali w skoku w dal kryteria oceny wzięte na przykład ze skoków narciarskich, czyli gdyby brano pod uwagę nie jedną, ale więcej prób, to tamten konkurs wygrałby Carl Lewis. Bo wtedy w Tokio miał fenomenalną serię – przypomina Przemysław Babiarz.
Ale najważniejszy skok wyszedł jednak Powellowi. – Za każdym razem, kiedy widzę ten skok, wracam tam. Czuję nawet zapach powietrza na stadionie. Byłeś kiedy na Południu, kiedy nadchodzi burza, a powietrze staje się naprawdę gęste? Na stadionie powietrze też było tak elektryczne – mówił rekordzista dziennikarzowi NBC Sports.
A później równowaga w przyrodzie wróciła. Powell wygrał wprawdzie jeszcze mistrzostwa świata w Stuttgarcie w 1993 r., ale Lewis tam nie skakał. A podczas igrzysk olimpijskich w Barcelonie złoto znów zgarnął jego rodak, a Powell musiał zadowolić się tylko srebrem. Pierwszy z nich kolejny tytuł mistrza olimpijskiego zdobył jeszcze w 1996 r. w Atlancie.
Włoski trener zepsuł całą imprezę
Niewiele jednak brakowało, a rekord Powella zostałby pobity w 1995 r. przez Kubańczyka Ivana Pedroso. I kto wie, być może rzeczywiście został poprawiony, ale sprawa wysypała się w dość kuriozalny sposób. Podczas mitingu we włoskim Sestriere Pedroso – który powoli przejmował schedę po Lewisie i Powellu – skoczył aż 8,96 m. Siła wiatru była w normie (1,2 m/s), więc rekord początkowo zapisano. Ale po kilku dniach i wielokrotnych analizach tamtej próby uznano, że pojawił się problem z urządzeniem do pomiaru wiatru. Jak się okazało, nie można było do końca wierzyć wyświetlonemu wynikowi, bo urządzenie zasłaniał… włoski trener Luciano Gemello. Sprawa w ogóle była podejrzana, bo Włoch stawał w tym miejscu tylko wtedy, kiedy na rozbiegu stawał Kubańczyk. Przy wszystkich jego skokach. Oficjalnie tłumaczył się później tym, że Pedroso był dla niego najlepszym zawodnikiem, dlatego też tylko jego chciał oglądać z bliska. Podejrzewamy, że gdyby tylko skoczek został z Włochem sam na sam, pewnie urwałby mu za to łeb.
Po całym zamieszaniu dziennikarze naturalnie pobiegli też do Mike’a Powella. Amerykanin dociskany pytaniami przyznał w końcu, że „pierwsze dni, kiedy myślał, że stracił rekord, były dla niego trudne”.
Ale dzierży go do dziś. I raczej nie zanosi się, żeby szybko go stracił (sportowo, nie przy stoliku). Wystarczy przypomnieć, że na ubiegłorocznych igrzyskach w Rio de Janeiro Jeff Henderson zdobył złoty medal skokiem na odległość 8,38 m. Inna liga. Warto też rzucić okiem na polskie podwórko. Rekord Grzegorza Marciniszyna, czyli 8,28 m., utrzymuje się od 2001 r. Trzeba też pamiętać, że podczas zawodów we włoskiej Malles, Marciniszyn poprzedni 26-letni rekord Grzegorza Cybulskiego przebił o zaledwie jeden centymetr. Musicie przyznać, że j-e-d-e-n centymetr na ponad ćwierć wieku to raczej kiepski progres.
Czy pobicie rekordu Powella jest więc w najbliższych latach w ogóle możliwe?
– Trudno powiedzieć. Przecież już w 1901 r. rekord świata wynosił 7,61 m, a taka odległość jeszcze dzisiaj dałaby medal na przykład na mistrzostwach Polski (podczas MP w 2016 r. w Bydgoszczy do brązu wystarczyło 7,58 m – red.) – zauważa Przemysław Babiarz. – Już kiedyś ktoś próbował to tłumaczyć tym, że skok w dal jest konkurencją, w której właściwie nie można dokonać żadnej rewolucji technicznej. W skoku wzwyż mieliśmy „kalifornijkę”, styl przerzutowy, wreszcie „flop”, czyli tam ewolucja następowała. A w skoku w dal nie da się. Oczywiście jedni skaczą tzw. techniką piersiową, drudzy tzw. biegową, niektórzy jeszcze próbują łączyć oba te style, ale żaden z nich nie daje wyraźnej przewagi. Cóż, ta dyscyplina jest po prostu bardzo prosta: rozbieg, trafienie w belkę, wyskok i w końcu to „chodzenie w powietrzu”.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI