Reklama

Plotki o samobójstwie? Może niektórzy stwierdzili, że nadeszła już moja kolej

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

07 maja 2017, 13:55 • 16 min czytania 4 komentarze

– Wiesz co? Nie kupiłem sobie mieszkania na parterze, tylko piętrowy dom dwanaście kilometrów od Krakowa. Chociaż to wbrew logice. Ale dlaczego miałbym nie realizować swoich marzeń? Jak marzyłem o domu na wsi, to taki dom na wsi sobie kupiłem. Jeszcze z działką do obrabiania, z trawnikiem do koszenia. Sam nawet jeździłem na wózku za kosiarką, która mnie ciągnęła. Ja nie miałem z tym problemu, chociaż sąsiedzi mieli straszny ubaw, kiedy zobaczyli gościa na wózku, który jeździ za kosiarką. Ale dlaczego miałbym tej trawy nie skosić? – mówi w rozmowie z Weszło Krzysztof Cegielski, którego świetnie zapowiadającą się żużlową karierę przekreślił 3 czerwca 2003 r. fatalny wypadek w Szwecji. Z byłym reprezentantem Polski rozmawiamy o jego powrocie do życia po kontuzji kręgosłupa, dramacie Tomasza Golloba i żużlowym ryzyku. 

Plotki o samobójstwie? Może niektórzy stwierdzili, że nadeszła już moja kolej

***

Znalazłem zdjęcie z 2001 r., na którym na schodach siedzą obok siebie w stroju żużlowym 22-letni Krzysztof Cegielski i 30-letni Tomasz Gollob. Obaj jesteście na nim zamyśleni. Trochę strasznie się je ogląda. Los najpierw dopadł ciebie, teraz jego.   

Ciekawe, nie pamiętam tego zdjęcia. A los? Dopadł nas, ale na zupełnie innym etapie kariery. Tomek w międzyczasie osiągnął wszystko, ja tak naprawdę dopiero zaczynałem. Nasze kariery w ogóle są nie do porównania. Zresztą nie wypada porównywać z Tomkiem chyba też kariery jakiegokolwiek innego polskiego żużlowca.

Ale to o tobie mówili „następca Golloba”.

Reklama

Wielu było tak nazywanych, ale jakoś żaden nie osiągnął takich sukcesów. Sam bardzo miło wspominam czas, kiedy mnie uczył, chociaż czasami można było powiedzieć, że bardziej pouczał. Spędziliśmy ze sobą trochę czasu w kadrze, rywalizowaliśmy w Grand Prix, gdzie nawet czasami udawało mi się z nim wygrywać. Co mu się zresztą wtedy bardzo nie podobało.

Dawał temu wyraz?

Jasne, któregoś razu nawet brutalnie obrzucił mnie błotem tuż za metą (śmiech). Bo w tamtych czasach wyprzedzić Golloba, to było marzenie. Mi czasami udawało się swoje spełniać… (dłuższa chwila ciszy) A teraz jest przykro, że jego również dopadło to, co mnie. Może dla niektórych zabrzmi to trochę dziwnie, ale ja nie mogę powiedzieć, że to był dla mnie jakiś tragiczny okres. Od wypadku minęło już prawie 14 lat i to naprawdę nie był taki zły czas, jakby się wydawało. Jedyne czego żałuję, to tylko to, że nie zrealizowałem się w żużlu, że nie spełniłem celów, które miałem w głowie. Bo nie wiem dokąd bym doszedł, do dziś jestem tego bardzo ciekawy. Tego żałuję, ale żebym miał powiedzieć, że ten okres po wypadku był straszny, depresyjny i chciałbym szybko o nim zapomnieć? Absolutnie nie. Tym bardziej Tomek nie może myśleć o obecnym czasie źle. On osiągnął w sporcie wszystko, dlatego teraz będzie po prostu realizował się inaczej. Tak musi dziś myśleć.

Moja pierwsza myśl po jego wypadku była taka, że wygrał już wszystko, stał u progu zakończeniu kariery żużlowej w ogóle i taka tragedia spotkała go centymetry przed metą.

Tomek swoją karierę tak naprawdę zakończył już jakiś czas temu. Wycofał się z Grand Prix, ostatnio jeździł już tylko w meczach ligowych, więc właściwie to był już jego zmierzch. Każdy o tym wie, że miał jednak w planach kolejne wyzwania w sportach motorowych. Nie wiem dokładnie co by to było, czy Dakar, czy jeszcze coś innego, ale na pewno nie usiadłby w fotelu i nie oglądał żużla w telewizji. Dajmy spokój, to nie on. Teraz wszystko się skomplikowało, ale ja uważam, że go nic nie zatrzyma w jego planach, nawet ta paskudna kontuzja.

Jego wypadek wydarzył się wprawdzie na motocrossie, ale automatycznie wrócił temat żużlowego ryzyka. Bo czarna seria trwa: Lee Richardson, Darcy Ward, Krystian Rempała, teraz Gollob. A to tylko kilka ostatnich lat. Jak reagujesz na opinie, że żużel to sport dla straceńców?

Reklama

Sport jak każdy inny. Jest ryzykowny, ale są bardziej ryzykowne. Kontuzje zdarzają się, ale i tak coraz rzadziej niż kiedyś. Tutaj naprawdę nie ma wariatów. Są ludzie odważni, ale myślący. Bo kto nie myśli za dużo, ten szybko kończy. Nie uważam, żeby to był sport dla straceńców.

Ciągłe myślenie o ryzyku byłoby pewnie samobójstwem, ale ten pierwiastek strachu jest chyba konieczny.

Jest absolutnie niezbędny, bo tak jak powiedziałem: kto jeździ bez głowy, szybko odpada. Takich zawodników jest już jednak coraz mniej, oni po prostu przez swój styl nie dochodzą nawet do wysokiego poziomu, dlatego ich potem nie widzimy. Dziś jazda na żużlu wymaga dużej bystrości, zwłaszcza że sprzęt odgrywa ogromną rolę, trzeba umieć go wyczuć. A jeszcze 20-30 lat temu zawodnicy często nie wiedzieli na co tak naprawdę wsiadają. Byli klubowi mechanicy, którzy przygotowywali motocykle, a zawodnik przychodził po lekkiej imprezie – albo i po grubszej – wsiadał i jechał. A teraz diety, psycholog, całe przygotowania… Na przestrzeni lat zrobił się z tego bardzo poważny, w pełni profesjonalny sport. Chociaż coś w tym jest, że poczucie strachu jest coraz mniejsze. Bandy dookoła są bezpieczne, tory są dobrze przygotowane, dlatego zawodnicy pozwalają sobie na więcej ryzyka. Niby konsekwencje mogą być mniejsze, ale jak widać po ostatnich wypadkach, wcale tak nie jest.

Który z ostatnich wypadków był dla ciebie największym szokiem?

Każdy śmiertelny. Podejście do kontuzji mam takie jakie mam, to nie robi już na mnie aż takiego wrażenia, ale jeśli ktoś umiera, to ciężko jest się z tym pogodzić. Bo znało się te osoby. Mniej lub bardziej, ale jednak. Sam dobrze znałem się chociażby z Lee Richardsonem.

Wielu kibiców odwraca wzrok podczas wypadków. Ty już pewnie dawno tego nie robisz.

Już nie robi to na mnie aż takiego wrażenia. Staram się od razu widzieć co się dzieje. Bo czasami jest tak, że wypadek wygląda fatalnie, motocykl frunie prawie na trybuny, ale z zawodnikiem jest wszystko OK. A czasami kraksa może wyglądać mniej groźnie, ale ktoś oberwie motocyklem w głowę czy w plecy. I wtedy już wiem, że może być bardzo źle.   

Wszyscy mówią: „Gollob to twardy gość”. Tylko czy można być do końca twardym, kiedy ma się przed sobą perspektywę być może spędzenia życia na wózku inwalidzkim?

Mogę oceniać to tylko przez pryzmat tego, co sam przeszedłem. I śmiało stwierdzam, że można być twardym. Moja twardość wykuwała się jeszcze, gdy się ścigałem. Wszędzie pokazywałem swoją ambicję, chociaż dziś widzę, że trochę stawiałem się całemu światu. Toczyłem wojenki chociażby z Polskim Związkiem Motorowym, który moim zdaniem mnie krzywdził. Ale prawdziwym testem był ten wypadek. Nikt nie wiedział, co się ze mną stanie. Każdy, kto przychodził do mnie do szpitala, stawał w drzwiach ze łzami w oczach, ale wychodził już uśmiechnięty. Więc skoro ja sobie z tym poradziłem, to o Tomku tym bardziej mamy prawo powiedzieć, że jest twardym gościem. Bo on też walczył na torze z całym światem i to nie w obecnych czasach, tylko w trudnych czasach dla polskiego żużla, gdzie nikt nas nie znał i nie doceniał. Był przecież moment, że tylko Tomek jeździł na światowym poziomie. Przechodził też bardzo trudne kontuzje i wychodził z nich. Jest twardy. Mijają kolejne dni. Ja uważam, że ten najgorszy to pierwszy, każdy kolejny jest już lepszy.

Jak wyglądał twój pierwszy dzień po wypadku?

Najgorsze było uświadomienie sobie, co się dzieje – że nie czuje się nóg. W takich chwilach nikt nie musi ci mówić, że jest źle. Po prostu to wiesz. Pamiętam, że kiedy obudziłem się po operacji, byłem zły na lekarzy, że nie zabierają się za mnie na ostro. Tylko jak to Szwedzi – skandynawska delikatność, pytania, czy może chciałbym porozmawiać, jak się czuję. Gadali tak do mnie, co mnie wkurzało, bo od razu liczyłem na jakiś poważny wysiłek z ich strony, chciałem żeby zaczęli rehabilitację i próbowali mnie z tego wszystkiego wyciągać. Sam uraz jednak jakoś bardzo mnie nie przerażał. Chyba nawet trochę go lekceważyłem, myślałem że to wszystko szybko minie. Symbolem tego było to, że jeszcze po wypadku kupiłem dwa nowe silniki, a mechanikom i wszystkim dookoła kazałem czekać w gotowości. Może to było złudne, ale dzięki temu ten trudny okres, kiedy mogłem pewnie się załamać, przeszedłem w miarę spokojnie.

Pamiętasz pierwszą rozmowę z Gollobem, kiedy po swoim wypadku wróciłeś do Polski?

Rozmawialiśmy ze sobą chyba dosyć szybko. Przez pierwsze miesiące, kiedy byłem w Szwecji na rehabilitacji, nie rozmawialiśmy nawet przez telefon, ale po powrocie pojawiłem się na Grand Prix w Bydgoszczy, a Tomek tam jeździł. Gadaliśmy, ale bez jakichś smutków i żali. Tomek od początku był jednak bardzo otwarty w stosunku do mnie. A to wcale nie było normalnością, bo niektórzy zawodnicy podchodzili do mnie z pewnym przerażeniem. A byli i tacy, którzy w ogóle nie chcieli się do mnie zbliżać.

Nie chcieli mieć do czynienia z pechowcem?

Nie wiedzieli jak mają się przy mnie zachować, co mówić. Być może ich psychika nakazywała im omijać mnie szerokim łukiem. Pewnie myśleli sobie: „Jeszcze chwilę temu jeździliśmy razem na torze, a teraz on jeździ na wózku. Po co sobie głowę zajmować takimi rzeczami, skoro zaraz trzeba wyjeżdżać na tor”.

Kto traktował ciebie jak powietrze?

Takich zawodników nie było wielu, ale pamiętam, że zachował się tak Nicki Pedersen. W ogóle mnie nie zauważał, czułem, że ucieka ze wzrokiem, że nie chce obok mnie przechodzić. A przecież znaliśmy się, jeździliśmy w jednej drużynie w Gdańsku, lataliśmy razem samolotami. Nie byliśmy może świetnymi kumplami, ale dobrze się znaliśmy, nie mieliśmy nic do siebie. Jego „niechęć” oczywiście minęła, dziś już normalnie rozmawiamy. Ale wtedy nie byłem przygotowany na takie zachowania. Szczególnie ciężko było mi też wjechać do parku maszyn. Wcześniej wchodziłem tam męskim krokiem, a teraz na dwóch kółkach? Nie wiem, czy właśnie to nie było dla mnie jednym z najtrudniejszych doznań po wypadku.

W jednym z reportaży wspomniałeś o dziwnej rozmowie, jaką odbyłeś kilka dni przed wypadkiem.

Faktycznie, było coś takiego. To autentyczna historia.

Opowiesz?

Wypadek w lidze szwedzkiej zdarzył się we wtorek, a jeszcze w sobotę odbywało się w tym kraju Grand Prix. Po zawodach moja ekipa mechaników została już tam z motocyklami, a ja wróciłem samolotem do Wrocławia, bo miałem mecz w lidze polskiej. Z lotniska odebrała mnie druga ekipa mechaników i jadąc z lotniska na stadion, zatrzymaliśmy się przed przejazdem kolejowym. W pewnej chwili zauważyłem, że z samochodu stojącego za nami ktoś wysiada. Jakiś człowiek podszedł do drzwi naszego samochodu – który był oklejony wizerunkiem żużlowca, dlatego wiedział kto siedzi w środku – i zapukał w szybę. Siedziałem akurat jako pasażer, dlatego otworzyłem okno. Przedstawił się. Powiedział, że zajmuje się leczeniem kręgosłupów, a sport żużlowy jest bardzo niebezpieczny, więc może wizytówka się przyda.     

Wziąłeś ją?

Byłem nieźle zszokowany, ale wziąłem i schowałem. Nie zatrzasnąłem drzwi z ręką tego pana w środku, ale szybko powiedziałem tylko grzecznie „dzięki, dzięki” i odjechaliśmy. A wizytówka została gdzieś w schowku przy drzwiach. I po wypadku – miesiąc, może dwa – ten człowiek ponoć szukał do mnie kontaktu proponując pomoc w rehabilitacji. Dopiero wtedy przypomniałem sobie tamtą dziwną sytuację na przejeździe kolejowym. Ale kto to był, nie wiem do dziś.

A jak to było z tym wymuszeniem startu w tamtym feralnym biegu? Miałeś w nim nie jechać.

Byłem narwany. To był taki czas, kiedy wszystkim chciałem coś udowodnić, chciałem dużo jeździć, być dobry. Miałem wtedy lekkie kłopoty, mój sprzęt nie jeździł tak szybko jakbym chciał, ale w tym meczu pojechałem akurat cztery wyścigi. Ale do  piętnastego biegu menedżer zespołu nominował Wieśka Jagusia i Czecha Alesa Drymla. Byłem oburzony: „Jak to? Ja nie jadę?!”. Kłóciłem się, że muszę pojechać. Rzadko kiedy menedżerowie zmieniają zdanie, ale wtedy akurat zmienili pod moim naciskiem. Pojechałem za Wieśka. No i ruszyłem z czwartego pola startowego. Do pierwszego łuku.

Czyli można powiedzieć, że los dał ci dwa sygnały ostrzegawcze: wizytówkę i brak nominacji do biegu.

No tak, ale co miałem zrobić? Przejąć się tym? Zakończyć karierę, bo pan od kręgosłupów zapukał mi do drzwi na przejeździe kolejowym? Przecież wszyscy wzięliby mnie za wariata.

Rozmawiałeś po wypadku z Jagusiem?

O tamtej „podmiance”? Nie. Nigdy nie było czegoś takiego, żebym powiedział mu: „Wiesiek, jesteś mi winny kawałek kręgosłupa”.   

Jedziesz, spadasz z motocykla, uderza w ciebie rozpędzona maszyna Amerykanina Ryana Fishera. I co dalej? Jakie były pierwsze kadry, które pamiętasz?

Po przebudzeniu czułem już, że jestem po operacji, ale czułem też, że… nic nie czuję w nogach. Kiedy powoli zacząłem dochodzić do siebie, czekałem na jakieś decyzje lekarzy, byłem skupiony na rehabilitacji, żeby jak najszybciej wrócić do zdrowia. Pamiętam też złość, bo to było tuż przed kolejnym Grand Prix, które miało mnie ominąć.

Kiedy był ten moment, gdy już wiedziałeś, że to koniec ze ściganiem?

Przez pierwsze miesiące byłem pewien, że z tego wyjdę. Wiedziałem, że będzie ciężko, ale pocieszałem się, że przede mną jeszcze całe lato i zima, będę miał czas dojść do siebie i będę gotowy do jazdy na wiosnę. Zimę ostro przepracowałem, ale czułem, że te postępy są słabe. Chyba właśnie wtedy doszedłem do wniosku, że będzie trudno. W końcu podjąłem decyzję, że sprzęt – a miałem chyba z osiem motocykli – trzeba powoli wyprzedawać. Szkoda było sprzętu i wsadzonych w nie pieniędzy. Zacząłem „upłynniać” głównie silniki. Pierwsze które sprzedałem, trafiły jeśli dobrze pamiętam do Tomka Jędrzejaka i Janusza Kołodzieja.

Plotki o twoim samobójstwie były efektem tego, że ludzie nie wierzyli, że po takim wypadku można nie popaść w depresję?

To był czas, kiedy samobójstwa popełnili Łukasz Romanek i Robert Dados. Nie wiem, może niektórzy stwierdzili, że nadeszła już moja kolej? I takie plotki faktycznie były. Szczególnie, że początkowo jeszcze nie pojawiałem się na stadionach. Któregoś dnia siedzieliśmy ze znajomymi oglądając żużel w telewizji i do kolegi zadzwonił dziennikarz z pytaniem: „Czy to prawda, że Krzysiek popełnił samobójstwo?” No więc on mówi, że przecież siedzę obok niego, normalnie gadamy – jeszcze popatrzył na mnie – czyli że u mnie chyba wszystko OK. Może pewnej niedzieli na stadionie była nuda i ktoś puścił taką plotkę? 

W 2010 r. wsiadłeś na motor i przejechał się po torze w Krakowie. To był jeden z piękniejszych momentów w życiu?

Chyba tak. Po wypadku strasznie brakowało mi jazdy na motocyklu. Kiedy zjawiałem się na treningach, to tak zazdrościłem kolegom, że aż mnie szlag jasny trafiał. Marzyła mi się nawet wolna przejażdżka, żeby tylko raz jeszcze poczuć, jakie to miłe. W pewnym momencie stwierdziłem, że może spróbuję. W końcu jak jechałbym powoli, to co mogłoby mi się stać? Uznałem, że moje nieporadne nogi przywiążemy do motocykla, jakoś mnie pchną i pojadę. No i wspólnie z Januszem Kołodziejem i jego mechanikiem zrobiliśmy to. Usiadłem, popchnęli mnie, kazałem im jeszcze tylko za mną biec przez chwilę na wszelki wypadek, gdybym się wyłożył. Ale pojechałem. Miało być jedno okrążenie, wyszło znacznie więcej. Baliśmy się tylko, że paliwa zabraknie, bo jednak zbiornik jest mały. Spełniłem tym samym jakieś swoje marzenie, chociaż muszę przyznać, że od tamtej pory już mnie tak nie ciągnie. Nie mam wielkiej ochoty, żeby wsiąść na motocykl. 

Ludzie, którzy przeżyli wypadki i wylądowali na wózku, często przyznają, że najcięższe jest przyjmowanie od kogoś pomocy. Niektórzy podanie ręki traktują jak litowanie się. Ty też miałeś z tym problem?

Długo podchodziłem do sprawy tak, że ze wszystkim sobie poradzę. Wszystko organizowałem w ten sposób, żeby nikogo o nic nie prosić. I udawało mi się to, chociaż faktycznie wiele osób chciało pomagać. Dziękowałem za tę pomoc, ale nie było to dla mnie nic strasznego, nie irytowałem się. Ale muszę powiedzieć, że wprost nie mogłem opędzić się od takich ludzi po śmierci papieża Jana Pawła II. Po tym, jak odchodził, każdy miał w sobie tyle wrażliwości, tyle empatii, że naprawdę nie mogłem się aż opędzić. Jak poszedłem na basen, to pytali mnie o wszystko: czy gdzieś zaprowadzić, czy może szafkę otworzyć, a może pod prysznic pomóc wejść albo do basenu. Po prostu zanim wskoczyłem do wody, chyba ze dwadzieścia osób pytało: „Czy w czymś mogę pomóc?”. Ale to było aż mega meczące, gruba przesada. A potem było jak z pojednaniem Wisły z Cracovią – wszystko szybko się skończyło.

A jak wyglądał powrót do domu?

Lekarzom w Szwecji powiedziałem, że nie ma opcji, żebym wrócił do Polski na wózku. Uparłem się, że w kraju nikt mnie na nim nie zobaczy. Lekarze byli tym przerażeni, bo tam wszystko było bardzo poukładane – nie tak jak u nas – czyli że pacjent nie jest wypuszczany, jeśli nie ma pewności, że w domu czekają na niego dobre warunki i opieka. Ale sprawę postawiłem jasno: nie będę korzystał z wózka. Co najwyżej jadąc w szpitalu na zabiegi. Co ciekawe, w Szwecji były nawet lekcje nauki jazdy na wózku, ale ja od początku nie chciałem ćwiczyć. Poprosiłem tylko o ortezy usztywniające nogi, chodzik i tak „wyszedłem” ze szpitala. Wsiadłem do samochodu, potem na prom i do domu. Nawet po promie pomału sobie spacerowałem. Nie wiem skąd miałem wtedy tyle siły, ale dziś wiem, że to było po prostu głupie. Bo dużo łatwiej byłoby na wózku. Dom z kolei miałem kompletnie nieprzystosowany do takiego życia: schody, progi, no po prostu beznadzieja dla chorego. Najczęściej poruszałem się na tyłku, zwłaszcza złażąc po schodach. Na strychu już wcześniej miałem zrobioną siłownię, salę do odnowy biologicznej i tam właściwie spędzałem całe dnie. Od rana do wieczora, tylko mi posiłki donoszono. Tam ćwiczyłem, tam przychodzili rehabilitanci. Schodziłem na dół tylko jak już kładłem się spać. No ale w końcu musiałem przekonać się do wózka, nie miałem wyjścia. I w końcu się przyzwyczaiłem.

Co jeszcze pamiętasz z tamtych dni? 

To, że na początku nie umiałem nawet umyć zębów, wziąć czegoś z szafki. Ale stawiałem sobie cele, że nie będę nikogo o nic prosił i sobie poradzę. Uznałem, że tu się wdrapię, tam podsunę, wezmę w rękę jakąś przedłużkę, tak będę kombinował, aż dam radę. I wiesz co? Nie kupiłem sobie później mieszkania na parterze, tylko piętrowy dom dwanaście kilometrów od Krakowa. Chociaż to przecież zupełnie wbrew logice. Ale dlaczego miałbym nie realizować swoich marzeń? Jak sobie marzyłem o domu na wsi, to taki dom na wsi sobie kupiłem. Jeszcze z działką do obrabiania, z trawnikiem do koszenia. Sam nawet jeździłem na wózku za kosiarką, która mnie ciągnęła. Ja nie miałem z tym problemu, chociaż sąsiedzi mieli straszny ubaw, kiedy zobaczyli gościa na wózku, który jeździ za kosiarką. Ale dlaczego miałbym tej trawy nie skosić?

Masz duży dystans do swojej niepełnosprawności.

Nigdy nie obrażałem się na przykład za żarty o niepełnosprawnych. Wręcz przeciwnie, sam nawet robiłem zakłady, kto dłużej wytrzyma zanurzony do pasa w beczce z lodem. Mogłem rywalizować, bo przecież nic nie czułem w nogach, nikt nie miałby ze mną szans. Tylko jakoś nikt nie chciał podjąć wyzwania (śmiech). Były różne sytuacje. Kiedyś – chyba przez przypadek – ktoś w mojej obecności pił za „nasze zdrowe kręgosłupy”. Nawet pośmialiśmy się z tego, chociaż nie wszyscy w towarzystwie mieli zdrowy kręgosłup. Nigdy nie miałem z tym problemu, cieszę się, że znajomi byli przy mnie raczej naturalni. Może w pewnym stopniu nawet nie zawsze zauważali moją niepełnosprawność.

W 2014 r. wziąłeś ślub. Zaliczenie pierwszego tańca na weselu postawiłeś sobie za punkt honoru?

Taniec był, i to jeszcze tango! Wybraliśmy muzykę Michała Bajora. Było tak, że przed ślubem zacząłem powoli funkcjonować na nogach i nie wyobrażałem sobie, żebym siedział przy ołtarzu na wózku. Skoro już tak nieźle mi szło, to stwierdziliśmy, że trzeba stać na mszy przy chodziku. Spokojnie wystałem całą mszę, później zaliczyłem pierwszy taniec, chociaż to żona musiała więcej ruszać się w tym repertuarze niż ja. Ale kroki do tanga były: przód, tył, w bok, próbowałem trochę nadrabiać górą. Przetańczyłem zresztą całą noc, do szóstej rano, właściwie nie siedziałem. Aż sam zastanawiałem się, skąd u mnie taka moc. Nogi wytrzymały, chociaż to było teoretycznie nie do wykonania. To były chyba jakieś siły nadprzyrodzone. Ale głowa wesele też wytrzymała.

ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI 

Fot. FotoPyk

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

4 komentarze

Loading...