Reklama

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

redakcja

Autor:redakcja

03 maja 2017, 12:48 • 4 min czytania 17 komentarzy

43 tysiące kibiców na bodaj najładniejszym stadionie w tej części Europy, setki zadowolonych dzieciaków ze swoją własną, kapitalną imprezą, wszystko zaś w fantastycznej oprawie podczas Święta Flagi, w środku jednego z najważniejszych okresów w roku kalendarzowym u każdego Polaka – w środku majówki. Sukces organizacyjny finału Pucharu Polski jest moim zdaniem wyjątkowo symboliczny – prezentuje bowiem wyższość rozwiązań wypracowanych w odpowiedzi na panujące okoliczności od tych polegających na biernym odtwarzaniu “zagranicznych wzorców”.

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

Przecież można by tutaj się spierać, podważać każdy wybór. Dlaczego niby ciągle na Narodowym? Czemu w tak specyficznym terminie, gdy wszystkie “normalne” kraje grają dopiero w końcówce sezonu, przede wszystkim 27 maja, gdy odbędą się finały pucharów w Niemczech, Hiszpanii i Anglii? Dlaczego z tym Pucharem Tymbarku, dlaczego z dziećmi na trybunach, dlaczego z drabinką?

Moim zdaniem od początku do końca PZPN kierował się specyfiką polskiej piłki nożnej, ba, może nawet specyfiką polskiego społeczeństwa, co po raz kolejny okazało się strzałem w dziesiątkę. 2 maja. Termin idealny, część sklepów otwarta, by zakupić ekwipunek potrzebny do meczu, ale przede wszystkim – mecz stanowi alternatywę dla grilla. Nie dla nadgodzin w pracy, nie dla jedynego wolnego popołudnia, które można spędzić z rodziną po tygodniu zapieprzania na kasie, nie dla odrabiania lekcji z dzieckiem. Data, która w naszym kręgu kulturowym jest równie ważna jak wigilia Bożego Narodzenia i śniadanie w Niedzielę Wielkanocną – od lat, jeszcze przed ustanowieniem Święta Flagi, kojarzyła się wyłącznie z relaksem rozpoczynającym się już 30 kwietnia a kończącym dopiero 4 maja. Gdy kalendarz układał się korzystnie – wyjazd na działkę mógł trwać nawet tydzień, po którym nawet najwytrwalsi smakosze nie mogli już patrzeć na pieczoną kiełbaskę i złocisty napój sączony przez całą majówkę.

Teraz wydaje się to absolutnie oczywiste – ale przecież już w XXI wieku, czyli ledwie kilka, kilkanaście sezonów temu mieliśmy finały i w kwietniu, i w czerwcu, i w losowych terminach majowych. Ba, czasem wydawać się mogło, że oryginalne terminy mają zniechęcić kibiców do odwiedzenia stadionu, podobnie zresztą jak miejsce rozgrywania finału. Kielce? Bydgoszcz? BEŁCHATÓW?!

Od kilku lat problem frekwencji nie istnieje i nie jest to wyłącznie zasługa tanich biletów. Po prostu – nawet jeśli w finale miałyby zagrać dwie ekipy z niespecjalnie licznymi grupami fanatyków, dowolną liczbę miejsc mogliby zapełnić sympatycy piłki z Warszawy, dla których to lepsza opcja na majówkę niż spacer po Łazienkach. Nie trzeba tutaj Sherlocka Holmesa by zauważyć, że takiej sytuacji nie byłoby w Bełchatowie 27 maja czy w Kielcach w końcówce kwietnia. Trochę bardziej ryzykowna jest teza, że tego typu zabezpieczenie – czyli tysiące kibiców z wolnym popołudniem z dobrym dojazdem na stadion – dało się osiągnąć wyłącznie na Narodowym i wyłącznie 2 maja. Ale ja na ten moment nie widzę 40 tysięcy widzów na meczu Lech – Arka we Wrocławiu 27 maja.

Reklama

Kolejna kwestia to krytykowana drabinka, ale nie da się ukryć – dla organizatora najbardziej korzystny jest scenariusz, w którym najlepsze kluby docierają do finału. Ułatwienie im drogi, przynajmniej teraz, gdy całe środowisko dopiero walczy o stworzenie mody na futbol, ma sens, nawet jeśli w teorii ogranicza szanse przeróżnych Wigier i Błękitnych (w praktyce nie ogranicza, czego namacalnym dowodem Wigry i Błękitni). Do tego jeszcze podejście do kibiców – ułatwienie im montażu gniazda, wprowadzenie nagłośnienia, negocjacje dotyczące opraw, pomoc w transporcie. Ktoś mógłby zapytać – a co to PZPN obchodzi? Czy na Wembley ktoś montuje gniazda? Nie, na Wembley nie, bo tam nawet przy bojkocie kiboli obu drużyn biorących udział w finale z dnia na dzień można zapełnić stadion do ostatniego miejsca japońskimi turystami. PZPN jest świadomy, że w polskich realiach współpraca jest zwyczajnie konieczna.

Te wszystkie decyzje łączy zresztą jedno: podejmowanie decyzji w oparciu o tradycje, zwyczaje i panujące okoliczności. Nie na zasadzie “sprawdzonych zagranicznych rozwiązań”, nie na zasadzie “sprowadzania koncepcji z bardziej doświadczonych państw”. To jest coś stworzonego nad Wisłą przez ludzi znad Wisły dla ludzi znad Wisły z uwzględnieniem potrzeb i możliwości ludzi znad Wisły.

Banał?

Niekoniecznie, jeśli w podobny sposób spojrzymy na inne koncepcje w rodzimym futbolu. Przecież ESA 37, osławione podziały punktów i rundy finałowe też nie wzięły się z Kosmosu, ale z czystej kalkulacji – kibice są wkurzeni meczami o pietruszkę, więc postarajmy się je ograniczyć. Kibice są wkurzeni zbyt wczesnymi rozstrzygnięciami w lidze, więc to opóźnijmy. W rozgrywkach młodzieżowych padają wyniki 20:0? Zróbmy Centralną Ligę Juniorów. Nadal są nierówności? Powołajmy (oddolnie!) Big-6, grupę akademii współpracujących ze sobą bardzo ściśle, przede wszystkim poprzez tworzenie dla siebie pola do rozwijającej rywalizacji – vide dni sparingowe organizowane przez dwa kluby, z których każdy wystawia po kilka drużyn w każdym kolejnym roczniku.

Tym bardziej warto doceniać i głośno chwalić każdego, kto ponad tabelki Excela oraz efektowne prezentacje z laserowymi wskaźnikami stawia prostą analizę środowiska a następnie postępowanie według oczekiwań i potrzeb tego środowiska. Takich ludzi jest w polskiej piłce coraz więcej. Dzięki temu jest ona coraz lepsza i jakaś… coraz bardziej polska. No bo czy może być coś bardziej polskiego niż poniższe zdjęcie kibiców Lecha Poznań?

Zdjęcie użytkownika Stadionowi Oprawcy.
Fot. Kolejowy Klub Sportowy Lech Poznań 1922

Reklama

JAKUB OLKIEWICZ

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

17 komentarzy

Loading...