Obwołany kiedyś najsłynniejszym oszustem w historii igrzysk olimpijskich Ben Johnson być może z pewną satysfakcją obserwował niedawne rozgrzebywanie afery dopingowej w Rosji. W końcu całe życie głosi, że szprycowała się większość lekkoatletów, a on nigdy nie był wyjątkiem i nie zasłużył na wieczne potępienie. Do dziś zresztą przekonuje, że podczas igrzysk w Seulu w 1988 r. był akurat czysty, a dopingowy skandal, przez który stracił złoty medal i rekord świata na 100 metrów, był efektem wymierzonego w niego spisku. I tej historii będziemy pewnie słuchać aż do jego ostatnich dni. „Big Ben” to dziś 56-letni pan przestrzegający młodych przed niedozwolonym wspomaganiem, ale żyjący na uboczu, już bez wysokich kontraktów reklamowych oraz drogich samochodów, które tak kochał. Jedno tylko się nie zmienia. Ciągłe pytanie: „Why, Ben?”.
***
350 dolarów – tyle Ben Johnson życzy sobie za sesję treningową, jeśli jego rad będzie chciał wysłuchać profesjonalny zawodnik. Słynny Kanadyjczyk jamajskiego pochodzenia proponuje w tej cenie – jak pisze w swojej ofercie – wieloletnie doświadczenie i unikalną wiedzę. Jest przecież nie tylko byłym najszybszym człowiekiem na świecie, ale też jednym z czołowych ekspertów w dziedzinie sportu. A że lubi się dzielić wiedzą, to do współpracy zaprasza nie tylko zawodowych lekkoatletów, ale też młodzież, hokeistów, baseballistów i piłkarzy. Słowem, Ben doprowadzi Cię do sukcesu.
Jedna ze sportowych legend – nie tylko lat. 80 – mieszka dziś na przedmieściach Toronto. Oprócz spędzania czasu z rodziną i trenowania, zajmował się też drobnym biznesem, konkretnie sprzedażą wysyłkową przez internet. Jeszcze w połowie ubiegłego roku zastanawiał się również nad rozkręceniem kolejnego interesu, tym razem chodziło mu po głowie stworzenie linii odzieży sportowej sygnowanej jego nazwiskiem. Trzeba przecież za coś żyć.
A w międzyczasie wciąż się wybiela. – Ciężko trenowałem przez jedenaście lat, zarobiłem miliony, straciłem miliony, straciłem złoty medal, ale wciąż jestem Ben. To nie zmieniło tego, kim jestem. Ludzie często podchodzą do mnie i pytają: „Co naprawdę wydarzyło się w Seulu?” albo „Czy wszystko w porządku?”. W porządku, ale w Seulu miałem pozytywny test, chociaż taka dawka sterydów zabiłaby konia. Igrzyska to wielki biznes. Ludzie u władzy zorganizowali kogoś, kto majstrował przy tym, co piłem. Nie chcieli żebym wygrał – czytamy na jego stronie.
***
A jeszcze w 1987 r. był na sportowym dachu świata. Lekkoatletykę nakręcała jego wielka rywalizacja z Amerykaninem Carlem Lewisem, a wtedy już to Johnson częściej wychodził z niej zwycięsko. Podczas MŚ w Rzymie nie tylko zdobył złoto pokonując go w finale, ale z czasem 9,83 s. ustanowił nowy, kapitalny rekord świata. Forsa od sponsorów i organizatorów mitingów płynęła do niego strumieniami. Organizatorzy zawodów byli gotowi wyłożyć na stół nawet 500 tys. dolarów dla Johnsona i Lewisa, gdyby tylko ci zechcieli wystartować w tym samym mitingu. Wychodziło więc po 25 tys. dolarów za sekundę biegu „na głowę”. Johnson zarabiał zresztą nie tylko na sporcie. Któregoś razu tylko za przecięcie wstęgi podczas otwarcia jednego z hipermarketów w Toronto zgarnął 60 tys.
Uwielbiał wydawać. Najbardziej na samochody. 108 tys. wyłożył na Porsche, a 257 tys. na Ferrari Testarossa. Obowiązkowo z tablicą rejestracyjną BEN 9.83. Z Ferrari wiąże się zresztą całkiem ciekawa historia. Po wygraniu mistrzostwa świata Johnson spotkał się niedaleko Mediolanu ze słynnym Enzo Ferrarim, założycielem koncernu. Sprinter wbił swoje oczy właśnie w czarne Ferrari Testarossa. I chociaż był to wtedy akurat tylko jeden z trzech takich egzemplarzy na świecie, to Włoch zapewnił, że za jakiś czas może mu dostarczyć jeden do Toronto. Samochód dotarł tam jednak dopiero tuż przed wyjazdem Johnsona do Seulu. Gwiazdor sprintu nie miał czasu się więc nim nacieszyć…
Finał igrzysk w Seulu miał być wielkim rewanżem nie tylko za mistrzostwa świata w Rzymie, ale też za igrzyska w Los Angeles, gdzie złoto zgarnął Lewis, a Johnson był trzeci. Rywalizację jeszcze bardziej podkręcał fakt, że obaj wzajemnie się nie znosili. Jeden nie mógł patrzeć na drugiego. Nawet nie podawali sobie rąk (później, tuż po finale w Seulu Lewis uścisnął dłoń Johnsona gratulując mu wygranej, ale ewidentnie wymusił to łapiąc go za ramię).
– Takiej rywalizacji i takiego konfliktu nie było nigdy wcześniej, ani nigdy później. Z mojej perspektywy, więcej zawiści było chyba po stronie Johnsona, który chciał zrzucić wielkiego rywala z tronu. Dochodziło do tego, że oni praktycznie w ogóle ze sobą nie biegali na żadnych zawodach poza mistrzowskimi. A jak już się gdzieś spotykali, to nie rozmawiali ze sobą, nawet nie patrzyli na siebie – opowiada Weszło Marian Woronin, rekordzista Polski na 100 metrów, który miał okazję zmierzyć się z nimi w jednym biegu podczas mitingu w Kolonii w 1985 r. Wtedy to Polak był pierwszy, Lewis drugi, a Johnson trzeci. – I wtedy w Kolonii też robili wszystko, żeby tylko nie mieć ze sobą do czynienia. Dodatkowo warczały na siebie jeszcze ich ekipy. Sam z Johnsonem nigdy nie rozmawiałem. A Lewis był całkiem sympatyczny, zawsze podszedł na zawodach, podał rękę, pogadał chwilę. Aczkolwiek on też miał swoje fochy, bo na przykład kiedy jeździliśmy na mityngi, to nigdy nie mieszkał tam, gdzie wszyscy sportowcy. Zawsze miał swój hotel, do którego woziła go limuzyna.
„Rekord przetrwa może i 100 lat”
Finał 100 metrów – nazwany później „najbrudniejszym biegiem w historii” – odbył się 24 września 1988 r. Reakcja startowa Johnsona to była eksplozja. Prowadził przez większość dystansu, a na ostatnich metrach miał już taką przewagę nad drugim Lewisem, że celebrował wygraną jeszcze przed metą unosząc prawą rękę do góry. 9,79 s. – nowy rekord świata. Gdyby nie cudował tuż przed metą, wynik mógłby być nawet minimalnie lepszy. Oprócz niego poniżej dziesięciu sekund zeszli wtedy jeszcze Lewis, Linford Christie i Calvin Smith. Jeszcze wtedy, na gorąco, dziennikarze nazwali ten bieg najszybszym w historii.
Kiedy Johnson już po wszystkim z flagą zaliczał rundę honorową po stadionie, Lewis stanął przed kamerami telewizji NBC. Sprawiał wrażenie zszokowanego nie tyle przegraną – w końcu wyprzedził go mimo wszystko aktualny rekordzista i mistrz świata – co rozmiarami straty na mecie. – To nie był mój najlepszy bieg tutaj. Mogę tylko powiedzieć, że ostatniej nocy rozmawiałem z moją matką i powiedziała mi, że śnił się jej mój ojciec, który powiedział „Wszystko ze mną w porządku”. Dałem dziś z siebie wszystko – mówił Lewis nawiązując do śmierci ojca, który zmarł rok wcześniej. Sprinter pochował go razem ze złotym medalem z Los Angeles obiecując, że w Seulu też wygra.
– Chciałbym powiedzieć, że nazywam się Benjamin Sinclair Johnson Jr, a ten rekord przetrwa 50 lat, a może i 100. Złoty medal to coś, czego nikt już mi nie odbierze – mówił z kolei po biegu „Big Ben”.
Nosił się tak przez trzy dni i wtedy wybuchła kolejna eksplozja. Tym razem atomowa – komisja antydopingowa poinformowała, że wykryto u niego steryd anaboliczny stanozolol. Kanadyjczyk, który był przez chwilę najsłynniejszych sportowcem świata, spadł do piekła. Stracił medal i rekord świata stając się sportowym przestępcą, gangsterem bieżni. W momencie, kiedy dowiedział się o wpadce, zajadał się ponoć tortem.
W obliczu wpadki Johnsona złoty medal przyznano ostatecznie Lewisowi, srebrny Linfordowi Christie, a brązowy Calvinowi Smithowi. Ale dwaj pierwsi też nie byli święci. Po latach okazało się, że również byli rozsmakowani w koksie, chociaż oni ostatecznie medali nie stracili. Sprawa Lewisa wypłynęła na przykład dopiero w 2003 r. Okazało się, że miał trzy pozytywne wyniki testów przed startem w Seulu. Jakim cudem wystartował więc w igrzyskach? Skutecznie bronił się, że wszystko przez leki na przeziębienie. I sprawa się rozmyła, przetrwał. Czyli teoretycznie, mistrzem olimpijskim powinien zostać w Seulu Smith, któremu nigdy nic nie udowodniono.
Najbardziej oberwało się jednak Johnsonowi, bo upolowano przecież mistrza olimpijskiego. Nic dziwnego, że przez wiele miesięcy był on bohaterem ponurego spektaklu. Jego przesłuchania przed specjalną komisją transmitowane były na żywo w telewizji, stał się publicznym wrogiem numer jeden. Plątał się w zeznaniach, aż w końcu przyznał się do dopingu. Chociaż zarzekał się, że przestał się szprycować sześć tygodni przed igrzyskami. Przekonywał, że na pamiętną kontrolę w Korei szedł na pewniaka. Czuł się czysty. A obecność stanozololu tłumaczył spiskiem: ktoś dosypał mu środka do piwa (sugerował, że mógł być w to umoczony ktoś z teamu Lewisa). Nikt jednak nie mógł w to uwierzyć, nie znaleziono żadnych dowodów potwierdzających jego wersję, dlatego ostatecznie anulowano jego wszystkie wyniki od 1987 r. Stracił więc nie tylko olimpijskie złoto, ale też mistrzostwo świata.
Wśród całych tabunów powoływanych świadków, był też jego wieloletni trener Charlie Francis (to on namówił młodziutkiego Bena do brania). Szkoleniowiec przyznał, że jego podopieczny przyjmował środki dopingujące od 1981 r., chociaż aż do śmierci zapewniał, że stanozololu przed igrzyskami w Seulu w dopingowym menu nie było. On i Johnson tłumaczyli swoją praktykę tym, że brali wszyscy. Jak miał powiedzieć kiedyś Francis, nie mógł pozwolić, aby jego zawodnik rywalizował z innymi ze stratą metra już na starcie. Wyznawał prostą zasadę: skoro wszyscy tak robią, nie jest to oszustwo. Trudno nie wspomnieć też o polskim śladzie. Zastrzyki miał serwować Johnsonowi Waldemar Matuszewski, masażysta polskiego pochodzenia.
Tym samym Ben Johnson stał się symbolem dopingowej epoki.
„I Cheetah all the time”
Po kilkuletniej dyskwalifikacji wrócił na bieżnię w 1991 r. Witały go tłumy kibiców. Nie dał rady jednak zakwalifikować się na mistrzostwa świata w Tokio, a rok później dobiegł tylko do półfinału „setki” podczas igrzysk w Barcelonie. W 1993 r. wygrał zawody w Grenoble na 50 metrów, ale znów wpadł. Tym razem na testosteronie. Wtedy został już zdyskwalifikowany dożywotnio.
Potem jego życie było już istnym cyrkiem. Odcinając kupony od dawnej sławy dorabiał sobie jeszcze m.in. jako trener pomagający w powrocie do sportu Diego Maradonie, był też nawet osobistym szkoleniowcem marzącego o wielkiej karierze piłkarza Al-Saadiego Kadafiego, syna dyktatora Libii Muammara Kadafiego. Co ciekawe, Al-Saadi został ostatecznie zdyskwalifikowany za… doping. Johnson chwytał się wszystkiego. Wystąpił nawet w kuriozalnej reklamie napoju energetycznego o przewrotnej nazwie „Cheetah Power”, która jak łatwo zauważyć, nawiązywała do słowa „cheat”, czyli „oszukiwać”. W reklamie pada pytanie: „Ben, when you run, do you Cheetah?”. Na co były sportowiec, ze swoją drewnianą grą aktorską, odpowiada: „Absolutely. I Cheetah all the time”. To trzeba zresztą zobaczyć.
W pewnym momencie stał się nawet twarzą kampanii antydopingowej jeżdżąc po świecie głosząc mądrości, że doping to zło. To miało być odkupienie win. Jak wyjaśniał zrobił to, bo wnuczka zaczęła zadawać pytania o jego przeszłość. Jednym z elementów kampanii był też jego powrót na stadion w Seulu we wrześniu 2013 r. z okazji 25. rocznicy słynnego biegu. Symbolicznie przeszedł wtedy po swoim szósty torze.
W międzyczasie wydał również książkę „Seoul to Soul”, w której wciąż lansował teorie spiskowe z igrzysk przypominając również, że w lekkiej atletyce brali prawe wszyscy, dlatego żeby miał szansę wygrywać, po prostu musiał chwytać za strzykawkę. Publikacja miała wstrząsnąć sportowym światem, ale tak się nie stało. Ale Ben wciąż ma swoje zdanie: – Wszyscy oszukują. Bo kto nie oszukuje w życiu? Ludzie oszukują z podatkami, ze wszystkim. Dlaczego więc też nie Ben Johnson? Nie byłem jedynym na tym świecie.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
*Korzystałem z książki „The Dirtiest Race in History” Richarda Moore’a i archiwalnych materiałów m.in. „Guardiana”, „Reutersa”, „BBC” i „Daily Mail”.