ESA 37 w momencie podziału punktów wyciąga rękę do słabszych. Czy to dobrze, czy też źle, jest już zupełnie odmienną kwestią, podejmowaną w wielu dyskusjach, ciągnących się jak wieczór w operze dla nastolatka. Jednak fakt trzeba stwierdzić – ktoś, kto w trakcie sezonu popadł w tarapaty, dzięki regulaminowi niczym za dotknięciem różdżki może nadrobić stracony dystans. Lecz cudów również nie ma, matematyka w ekstraklasie pomaga, ale roboty sama nie wykona, pewne straty zawsze pozostaną nie do odrobienia. System bowiem odchudził szarą strefę, ale jej całkowicie nie zlikwidował, to było zwyczajnie niemożliwe. Dowód: Korona Kielce.
Trudno sobie bowiem wyobrazić, że Korona w siedmiu ostatnich kolejkach przeprowadza cudowną szarżę, wygrywa wręcz każdy mecz i na końcu finiszuje jako uczestnik europejskich pucharów. Kielczanie sezon właściwie skończyli i to z sukcesem, bo przecież przed startem rozgrywek każdy jak jeden mąż ogłaszał, że to właśnie w świętokrzyskim trzeba szukać kandydata do spadku. Tymczasem już wiemy – Korona w nowym sezonie znów pokaże się w ekstraklasie i też zawodnicy zdają sobie sprawę z wykonania zadania. Niby gramy jeszcze siedem kolejek, ale kielczanie na liście celów tego sezonu już mają wszystko odhaczone zielonym kolorem.
Ktoś może się obruszyć, że to nieuczciwie postawienie sprawy, bo szans nie można odmówić nikomu, a Koronę bez presji wyniku stać na wiele. Tyle że historia nowego systemu rozgrywek jasno pokazuje – z ósmego miejsca jeszcze nikt nie wgramolił się do pucharów. Faktem jest, że Lechia dwukrotnie będąc ostatnia na początku grania grupy mistrzowskiej kończyła na piątym i czwartym miejscu, ale wiadomo, że w Gdańsku priorytety są i były inne niż w Kielcach. Biało-zieloni już w sezonie 13/14, gdy startował nowy format rozgrywek, mieli wysokie aspiracje, właśnie wtedy zaczęła się pamiętna ofensywa transferowa. To, że Lechia wówczas drżała do końca o miejsce w czołowej ósemce uznawano za katastrofę, a choć ostateczny awans cieszył, był jedynie dzwonkiem oznajmiającym zakasanie rękawów i walkę o jak najwyższe miejsce. W Kielcach jest radość z samego awansu – przecież przez trzy sezony nie było go ani razu – toteż trudno porównywać tamtą Lechię do tej Korony.
Dużo bardziej trafnym będzie przytoczenie przykładu Ruchu, który wgramolił się do grupy mistrzowskiej na ósmym miejscu. I jak tam zaczął, to tam skończył, nie przesuwając się w górę tabeli ani o szczebel. Nie przesądzamy, lecz podobnie może być z Koroną – jeśli z kimś powalczyć o wyższą pozycję, a co za tym idzie, większe pieniądze na koniec, to pewnie z Bruk-Betem i Pogonią. Wisła wydaje się już za mocna. Lecz gdyby przełożyć wyniki kielczan z sezonu podstawowego na terminarz grupy mistrzowskiej, wychodzi siedem punktów, czyli według naszej symulacji, ósma pozycja.
Piłkarze nigdy się do tego nie przyznają, ale zdają sobie sprawę, że zadanie w tym sezonie wypełnili dobrze i właśnie rozpoczęli odliczanie do wakacji, od których dzieli ich siedem kolejek. Oczywiście, nie odpuszczą bo są profesjonalistami i też nikt im nie odbiera tego, że mogą rozdawać karty, zabierając jakieś punkty faworytom. Jednak to tyle – Korona niewiele różni się dziś od drużyny, która utkwiła w środku tabeli zwykłego systemu rozgrywek.
Naturalnie, na drugim biegunie jest jej dzisiejszy przeciwnik, czyli Lech. Poznaniacy grają o mistrzostwo i wydaje się, że do jego osiągnięcia potrzebują powtórzenia swojej postawy sprzed dwóch sezonów, kiedy tytuł rzeczywiście zdobyli. Wtedy punkty w sposób niekontrolowany stracili raz – w meczu z Jagiellonią – na utratę dwóch oczek przeciwko Wiśle w ostatniej kolejce mogli sobie pozwolić, remis też dawał im triumf.
Faworyci do mistrzostwa muszą być regularni, przy czterech zespołach zgłaszających chęć podniesienia trofeum, każda strata punktów może być na wagę złota. Dziś zobaczymy ciekawe starcie, bo Jagiellonia, Legia i Lechia przekonają się, jak to jest grać o punkty z Koroną – która z jednej strony, swoje cele na sezon już zrealizowała, ale z drugiej, może grać na luzie, dodając sobie tym samym skrzydeł.
Fot. FotoPyk