Nie wypada powiedzieć, że Piotr Klepczarek to piłkarz zapomniany, skoro nigdy tak naprawdę nie dał się dobrze zapamiętać. Jego życiorys to przykład, jak pokrętne bywają koleje losu. Był w Bełchatowie Lenczyka sięgającym po mistrzostwo, był w ŁKS-ie w jednym roczniku z Łukaszem Madejem czy Przemysławem Kaźmierczakiem, był w Jagiellonii, która sięgała w 2010 roku po Puchar Polski. Na dobrą sprawę nigdzie się jednak nie przebił i w wieku 28 lat po nieudanym epizodzie w ukraińskiej lidze rozpoczął tułaczkę po klubach typu KSZO Ostrowiec czy Stal Rzeszów. Powód? Najpoważniejszym z nich jest na pewno siedem poważnych operacji, które przeszło jego kolano. Piotr Klepczarek odnalazł się po karierze w beach soccerze, trafił do reprezentacji i właśnie pakuje się do odlotu na mistrzostwa świata rozgrywane na Bahamach. Jak wyglądają realia beach soccera i dla czego reprezentanci Polski w zasadzie nie uprawiają swojej dyscypliny na co dzień? Dlaczego Orest Lenczyk do treningów używał krzeseł? Czy po siedmiu operacjach da się nie odczuwać bólu? Pogadaliśmy o piłce na piachu i karierze piłkarskiej z dość nieoczywistym rozmówcą.
Wyoglądałeś już na fotkach jak wyglądają te Bahamy?
Fotki poprzeglądałem, ale te innych drużyn. Sytuacja wygląda tak, że my jesteśmy jeszcze w Polsce i wylatujemy dopiero w niedzielę (rozmawiamy we wtorek – JB), a większość reprezentacji siedzi już na miejscu i przygotowuje się do meczów. Trochę to przykre, że tak późno lecimy. My jako drużyna bazujemy na przygotowaniu fizycznym i przez brak czasu na aklimatyzację w kompletnie nowej strefie czasowej możemy ten atut stracić. Ale u nas realia są jakie są. Nie mamy za bardzo gdzie trenować techniki, czucia, panowania nad piłką, każdy co najwyżej robi coś dla siebie. Klimatu nie zmienimy. Widzisz, jaka jest dzisiaj pogoda, a dwóch chłopaków pojechało na piaskownicę trenować (to był ten dzień, w którym w Polsce spadł śnieg – JB). Charakteryzuje nas wybieganie, zaangażowanie.
Trochę dziwnie brzmi jak na beach soccer, czyli sport, który kojarzy się z efekciarstwem.
Ja na przykład gram na ataku, ale rzadko biję z przewrotek, gram raczej po ziemi. Technika i piękno jest w beach soccerze ważne, ale my potrafimy mecze wybiegać.
Gdzie wy tak właściwie trenujecie na co dzień?
W zasadzie każdy trenuje na własną rękę. Wszyscy pracują i przygotowują się w czasie wolnym po pracy. Jakaś hala, siłownia, niektórzy grają w piątych czy szóstych ligach, treningi indywidualne… Wielki szacun dla tych chłopaków. Jesteśmy reprezentacją Polski, a na co dzień tak naprawdę nie gramy w beach soccer.
To ile razy trenowałeś w tym roku na piachu?
Poza zgrupowaniami – byliśmy w tym roku na turniejach w Iranie i Portugalii, do tego mieliśmy kilkudniowe zgrupowanie w Barcelonie – może sześć czy siedem razy.
No to faktycznie mało.
Pogoda w tym roku nam nie dopisywała. Na początku trenowaliśmy w butach, takich halówkach-śnieżynkach. Gdy pogoda trochę się poprawiła, zamówiliśmy sobie specjalne skarpety do beach soccera. Osobiście poświęciłem dla tego turnieju wszystko, specjalnie przez turniej zrezygnowałem z wcześniejszej pracy, w której trenowałem dzieciaki. Może to zabrzmi banalnie, ale nie wybaczyłbym sobie, gdybym nie przygotował się na maksa do mojego turnieju życia. Tak to trzeba nazwać – nie do końca zdajemy sobie sprawę w drużynie, że mowa o mistrzostwach świata. Szesnaście najlepszych drużyn na całym świecie! Mamy grupę śmierci. Brazylia nie przegrała od ponad pięćdziesięciu spotkań, Tahiti to obecni wicemistrzowie świata, no i Japonia, ósma drużyna na świecie z naturalizowanym Brazylijczykiem, który jej robi mecze. Jeśli tylko wyjdziemy z grupy, będzie już łatwiej i powalczymy o medal. Jedziemy właśnie w tym celu. Nie wyobrażam sobie, by ktoś jadąc tam myślał o opalaniu się czy zwiedzaniu. Najbardziej się obawiam tego, jak wpłynie na nas aklimatyzacja, zmiana czasu. Tu mamy kilka stopni, tam – 30. Zobaczymy. Nie jesteśmy profesjonalni, odczuwamy te temperatury – niektórzy wymiotują po meczach, inni mdleją. Na mistrzostwa świata zakwalifikowaliśmy się na turnieju we Włoszech, gdzie zajęliśmy pierwsze miejsce i wygraliśmy prawie wszystkie mecze. W ogóle śmieszna sytuacja, po tym sukcesie zaproszono nas na mecz Polska – Armenia. Po meczu prezes Boniek bierze nas na kolację i liczyliśmy na jakieś pieniążki, premie. Dostajemy diety, ale to naprawdę nieduże pieniądze, chłopaki muszą zwalniać się z pracy, nie jest łatwo. Na tym spotkaniu zadaliśmy pytanie, prezes wymijająco powiedział, że nie wiedział, że chcieliśmy pieniądze. W zamian tego uhonorowano nas plecakami reprezentacji Polski z Robertem Lewandowskim. W plecakach były kubki, smycze, krawat… Dostaliśmy jeszcze po dwie koszulki na pamiątkę. Nasz kapitan, Witek Ziober upomniał się i dostaliśmy w końcu jakieś nie za duże premie. Liczyliśmy, że to będzie ustalone już. Taki sukces powinien być w miarę doceniony. A tu plecaki z Lewandowskim, jak małe dzieci. Trochę się zażenowaliśmy. Generalnie jesteśmy traktowani po macoszemu.
Beach soccer jara cię bardziej niż normalne granie?
Teraz tak. W 2005 roku spotkałem Michała Sieczkę, który namawiał mnie bardzo, bym zaczął grać w beach soccera, który wtedy raczkował. Ja grałem w Ekstraklasie, beach soccer zaczynał…
Byłoby to niepoważne, gdybyś się zdecydował.
Dokładnie. To były dopiero początki, nie warto było wszystkiego rzucać. Gdy zerwałem krzyżowe w 2015 roku myślałem, że trzeba dać już sobie spokój z piłką. Wszyscy mówili: odpuść, miałeś tyle problemów z tym kolanem, zajmij się czymś innym. Tak się mówi, ale ciężko skończyć, gdy trenujesz od 20 lat. Postanowiłem dobrze się zrehabilitować i wrócić jeszcze na boisko, aczkolwiek powiedziałem sobie, że nie będę grał już na dużym boisku. Na twardym kolano za bardzo dostawało, na piachu tego nie ma. Specjalnie przyspieszyłem rehabilitację i pominąłem pewne rzeczy po to, by się załapać do reprezentacji. Nie wiedziałem, czy kolano mi wytrzyma, czy powie pas. Do tej pory – tfu, tfu – nie mam większych problemów.
Warunki są jakie są, trenować nie ma gdzie, pieniędzy z tego nie ma, mógłbyś siedzieć i rozkręcać biznesy. Co cię rajcuje w tym beach soccerze?
Tylko jedno – orzełek na piersi. To reprezentacja Polski, cel chyba każdego sportowca. Nie udało mi się na trawie, udało na piasku. Słuchanie i śpiewanie hymnu… Niesamowite uczucie. Po prostu. Nie potrafię tego opisać. Z końcem roku zrezygnowałem z pracy trenera z dzieciakami i podporządkowałem się w stu procentach. Zachowuję się tak, jakbym nadal grał w Ekstraklasie. Rano wiozę córkę do przedszkola, potem mam trening indywidualny, korzystam z fizjoterapeuty, chodzę na odnowę biologiczną, mam odpowiedni catering dietetyczny, korzystam z suplementów. Pamiętam z czasów ekstraklasowych, że zawsze chłopaki przychodzili do mnie na obozach po odżywki, bo miałem dosłownie wszystkie. Mogli przebierać. Jestem człowiek-apteka. Staram się korzystać z jakichś nowinek. Ostatnio chodziłem na kriokomorę czy tlenoterapię.
Jesteś bardziej profesjonalny niż byłeś w Ekstraklasie?
Nie wiem, wtedy chyba nie było takich możliwości. Zawsze wszystko robiłem na własną rękę. Gdy parę lat temu kupiłem sobie getry uciskowe, to cała szatnia śmiała się, że chodzę w damskich rzeczach. Teraz wszyscy w tym chodzą. Gdy byłem w Jagiellonii i na obozie w Turcji strasznie spuchło mi kolano, siedziałem w pokoju i zadzwoniłem do fizjoterapeuty Daniela Głowackiego.
– Opłacam ci wszystko, przyleć do mnie, pomożesz mi z tym kolanem.
I faktycznie rzucił wszystko, przyleciał do mnie i zakwaterował się na obóz w tym samym hotelu. Chodziłem do niego 4-5 razy dziennie po kryjomu i robił mi różne rzeczy z tym kolanem. Daniel potrafił zawsze doprowadzić je do normalnego funkcjonowania, za co mu jestem bardzo wdzięczny. Jako piłkarz zawsze chciałem chwytać się wszystkiego. Na tamtym obozie pamiętam też, że spałem w pionie. Nogi układałem wzdłuż ściany, żeby krążenie było lepsze. Wydaje mi się, że byłem zawsze profesjonalistą.
W Jagiellonii wystąpiłeś tylko w czeterech meczach.
Trener Probierz dał mi szansę z Koroną w Pucharze Polski – to był ten sezon, w którym Jagiellonia zdobyła puchar – zagrałem dobry mecz, strzeliłem bramkę, awansowaliśmy do półfinału. Myślałem, że trener da mi szansę w meczu ekstraklasowym, ale wpuścił mnie tylko na ogony. Nie potrafiłem się z tym pogodzić. Były różne zgrzyty na treningach, ale sam się przecież nie wstawię. Był trening wyrównawczy, nie było zawodników i trener stanął na bramce. Ja byłem w przeciwnej drużynie i ładowałem w niego same bomby, ile tylko miałem siły. Śmieję się, że to był mój trening życia. Po każdym strzale dawałem jakieś głupie docinki. „Trenerze, rzuć się!”. „Trenerze, co tak słabo?!”. Probierz w końcu przerwał trening:
– Jak się będziesz tak zachowywał, to cię wypierdolę.
Ostudziłem emocje i normalnie się zachowywałem. Trener się ze swoich decyzji nie tłumaczył, ale wszystkich traktował równo. Nie było tak jak u trenera Janasa, gdzie pierwszy skład trenował na jednej połowie a – jak to się śmialiśmy – odpady na drugiej.
Tak było?
Tak. Pierwsza jedenastka miała zajęcia z trenerem Janasem, pozostali z asystentem na zasadzie „róbcie tam sobie co chcecie”. U Janasa dobrze wiedzieliśmy, że ciężko będzie wskoczyć. Żelazna jedenastka. Byłem w dobrej dyspozycji, ale na mojej pozycji był Jacek Popek, solidny obrońca, zawsze dawał coś w ofensywie. Nieważne jak wyglądałeś na treningu, i tak stawiał na swoich. Grałem tylko wtedy, gdy pojawiła się konieczność.
Nie tracił szatni przez to? Masa sfrustrowanych zawodników mieszała się z masą rozleniwionych.
Tak było. Dużo chłopaków było niezadowolonych, nie byliśmy dowartościowani.
Ale nie wpierdalał się.
Tak (śmiech). Pamiętam go jako przeciwieństwo trenera Lenczyka. Zawsze mówił krótko, zwięźle, każdy miał swoje wyznaczone zadania i tyle. Za trenera Lenczyka po meczach mieliśmy bardzo długie odprawy. Zawsze opowiadał nam dużo różnych rzeczy też nie do końca związanych z danym meczem. Pytał o nasze rodziny, opowiadał o swojej, trzymał z nami bliski kontakt. Mieliśmy mocną ekipę, ciężko było załapać się do osiemnastki. Czekaliśmy na listę, trener ją wieszał i się nie tłumaczył. Często zdarzały się zaskoczenia, których nie przeczuwaliśmy. Marcina Komorowskiego trener ewidentnie nie lubił, ale tak się zdarza – tak jak nie wszyscy piłkarze się lubią, tak trenerzy z zawodnikami.
Potrafiłeś się z Lenczykiem dogadać?
Specyficzna postać, ale tak. Pamiętam jak na pierwszych treningach zaczął na nas cmokać. Mówił, że skoro dużo osób gwiżdże na stadionie, piłkarz nie ma czasu się zastanawiać, czy to trener czy kibic. Cmokanie rozpozna każdy. Śmialiśmy się z tego, ale byliśmy generalnie zadowoleni z jego warsztatu. Potrafił nas przede wszystkim bardzo dobrze przygotować fizycznie.
Odpowiadały ci pajacyki?
W tym okresie, gdy walczyliśmy o mistrzostwo Polski, było bardzo dużo kontuzji. Wcześniej za trenera Kurasa bardzo dużo biegaliśmy, u Lenczyka nagle zaczęliśmy zupełnie inaczej pracować. Grałem tylko na jesień, przez ciężary – dźwigaliśmy bardzo dużo ton – miałem problemy z chrząstką. Ale widziałem sens w tych treningach. Trener potrafił w sekundę wymyślić ćwiczenie. Pojechaliśmy kiedyś do hotelu, stały krzesła, to… ustawiliśmy się w kółku i kręciliśmy nimi dookoła głowy. Może było to śmieszne, ale wiedzieliśmy, że to nam pomaga. Wiele razy gdy było ciepło, szliśmy na halę i tam trenowaliśmy. W Bełchatowie potem powstała salka, zawsze przed treningami chodziliśmy do niej i się rozgrzewaliśmy, a w innych klubach czegoś takiego nie było.
W Bełchatowie załapałeś się na czasy korupcji?
Na szczęście nie, ale gdybym trafił do klubu pół roku wcześniej, pewnie też by mnie w jakiś sposób dotyczyła.
Zaliczyłeś tyle klubów, że kiedyś musiałeś zagrać w kręconym meczu.
Oczywiście, na pewno grałem w załatwionych meczach. Byłem młodym chłopakiem, nie byłem wtajemniczany w takie rzeczy. Przeczuwaliśmy tylko, co jest grane.
Kiedy?
Na pewno w ŁKS-ie, na pewno w Kujawiaku Włocławek. To nie było tak, że ktoś się kładł przed tobą. Sędziowie też dużo kręcili. Pamiętam mecz, w którym dostałem na Widzewie dziwną czerwoną kartkę, a potem zobaczyłem nazwisko tego gościa na liście z Wrocławia.
Karierę też zakończyłeś w aurze dziwnych zarzutów korupcyjnych.
Śmieszna sprawa. Karierę zakończyłem de facto przez kontuzję więzadeł, postanowiłem, że nie ma sensu już wracać do Sokoła Aleksandrów Łódzki. Miałem kontrakt do czerwca, w kwietniu powiedzieli mi, że nie będą płacili mi pieniędzy mówiąc, że nie będę potrzebny. Później usłyszałem, że to przez to, że pomogłem sprowadzić kolegów – Krzyśka Nykiela i Michała Łabędzkiego – którzy nie do końca spełnili nadzieje. Sokół miał 12 punktów przewagi, ale nie awansował. W internecie pojawił się anonimowy artykuł, że Nykiel i Łabędzki sprzedali mecze, co jest oczywiście nieprawdą, bo nie poszedł za tym żaden konkret. Ludzie myśleli, że jak oni przyszli to od razu awansujemy wyżej, a skoro tego nie zrobiliśmy – to na pewno mecze były puszczone. Absurd. To nie jest sport indywidualny, a drużynowy.
Najbiedniejszy klub, w którym byłeś to chyba ŁKS.
Prawdziwe przetarcie. Po odejściu Ptaka zawsze było biednie. Wchodziliśmy wtedy do seniorów i zarabialiśmy naprawdę grosze. Po treningu chodziliśmy do kierownika i wypatrywaliśmy prezesów, którzy albo nie przyjeżdżali, albo przyjeżdżali i dawali nam jakieś ochłapy raz na trzy miesiące. Cały czas była jatka, cały czas były problemy. Miałem samochód, ale stał pod domem, bo nie miałem za co kupić paliwa. Jeździłem autobusami. Trzeba było brać pieniądze od rodziców. Obawiałem się, czy tam wracać po latach ale wiedziałem, że trener Wesołowski bardzo mnie chciał, a ja chciałem się odbudować, bo w Bełchatowie przestałem grać przez problem z kolanem. Jak to w ŁKS-ie – zrobiła się zbieranina chłopaków na ostatnią chwilę. Nie płacili nam znowu kilka miesięcy. Była sytuacja, że dostaliśmy pulę pieniędzy – sto tysięcy złotych – i dwójka starszych zawodników wraz z trenerem podzieliła to dla siebie. 25 tysięcy dla jednego, 25 dla drugiego, 25 dla trenera, pozostałe 25 tysięcy na całą drużynę. To był gwóźdź do trumny. Nienawidzę niesprawiedliwości. Pomimo że byliśmy w czubie tabeli, atmosfera siadła. Ja, Paweł Golański czy Michał Łabędzki zawsze mieliśmy przeplatankę na piersi, byliśmy ełkaesiakami, zawsze chcieliśmy grać w tym klubie. A oni cały czas nas kręcili. Chciałem rozwiązać kontrakt, ale nie mogłem, bo zawsze w porę jakąś część nam rzucili. W końcu ktoś się nade mną zlitował w PZPN-ie i udało się odejść. Zawsze mieliśmy szaliki ŁKS-u, zawsze w autokarze śpiewaliśmy przyśpiewki, chodziliśmy całą drużyną na wszystkie mecze. To było takie na nasze spełnienie marzeń. Trener mówił „jak chociaż jeden z was zagra w pierwszej drużynie to juz będzie sukces”. Kiedyś myślałem, że w ŁKS-ie spędzę całe życie.
A potem wyobrażenia zostały brutalnie zdeptane.
Wychowanków często traktowało się gorzej, ale tak jest we wszystkich klubach. W ŁKS-ie grałem w juniorach, rezerwach i drugiej lidze, młody organizm nie wytrzymał i odezwało się kolano. Załatwili mi operację, weszli w nogę, okazało się, że nic nie ma, a… i tak zrobili artroskopię.
Nic ci nie było a i tak zrobili zabieg?
Było, miałem cystę pod kolanem, ale oni jej nie zauważyli, nie mieli o niej pojęcia. Przeszedłem rehabilitację i znowu bolało tak samo, dopiero trafiłem do dobrych lekarzy i to zrobili. Kolano było już jednak naruszone. Miałem 22 lata i byłem po dwóch zabiegach. W Bełchatowie potem zderzyłem się z Mariuszem Ujkiem na treningu i uszkodziłem łąkotkę. Kolejny zabieg. Po czwartym zabiegu usłyszałem podczas operacji, że nie wrócę już nigdy do piłki.
Uwierzyłeś?
To było tylko raz. Tylko i aż. Popłakałem się na stole. Zadzwoniłem do znajomego doktora, musiał mnie pocieszać. Tak sobie myślę, że ten doktor, który to powiedział miał trochę racji. Wróciłem, dobrze się zrehabilitowałem, ale to kolano już nigdy nie było jak wcześniej. Od 2007 roku moja gra w piłkę to było jedno wielkie zaciskanie zębów. Oszukiwałem organizm, ale mi zależało. Piłka to moja pasja. Grając w Ekstraklasie grywałem w przerwach w meczach szóstek czy w beach soccer. Pamiętam, że zadzwonili kiedyś do mnie:
– Chcesz się poruszać? Jest taki turniej w Poddębicach.
– Oczywiście, jak najbardziej.
Może to nie było zbyt poważne z mojej strony, ale ja po prostu cieszyłem się grą w piłkę. Chciałem się ruszać cały czas, nie potrafiłem leżeć. W sobotę grałem mecz ligowy na wahadle, gdzie zapierdziel był straszny, a w niedzielę szedłem grać mecz ligi futsalu ze znajomymi. Oczywiście nie mówiłem nic nikomu, w klubie byli uczuleni na to, dawali kary.
Dlaczego tak właściwie ci nie wyszło w piłce? Mentalność masz dobrą, piłka cię jara, prowadziłeś się dobrze…
Sukcesy może odniosłem, ale dużo nie zagrałem.
W Jagiellonii zdobyłeś puchar, ale zagrałeś tylko w dwóch meczach.
Dlaczego ta kariera była jaka była? Tylko jeden powód – kontuzje. Siedem razy miałem operowane prawe kolano. Cały czas ono dokuczało, na wszystkich obozach trzymałem nogę w górze i na przemian w lodzie. Tak naprawdę grałem i trenowałem z niewyleczoną kontuzją. Byli lekarze, ale nie było fizjoterapeutów, dopiero później trafiłem na Daniela. Wcześniej szło się na zabiegi i tyle. Teraz szereg ćwiczeń, terapia manualna, tejpy. Sam dla siebie byłem fizjoterapeutą. To było dla mnie trudne. Urlop czy nie urlop – cały czas miałem problem. Nie mogłem sobie z tym poradzić. Cały czas ćwiczyłem. Brałem mnóstwo różnych tabletek – nie pomagało. Nie mogłem odpocząć od bólu.
Przez telefon powiedziałeś mi, że uśmiechałeś się pod nosem, gdy robiliśmy bohatera z Damiana Radowicza.
Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Tak, to był akurat czas taki, że byłem po zabiegu. On miał dwa razy krzyżowe, a ja na tamtą chwilę miałem sześć operacji na jedno kolano.
„Chłopaku, ty to okaz zdrowia”.
No (śmiech). Mam 2 centymetry w łydce różnicy między jedną nogą a drugą, to praktycznie nie do odbudowy. Też mnie bardzo wzruszył ten film Damiana, jego droga, to było takie wow. Zajmuje się teraz małymi chłopcami i skupia się na tym, by nie odnosili kontuzji, co jest bardzo fajne. Większość piłkarzy ma krzyżowe i mówi: o, straszne, nie do wyleczenia. Chrząstka to jest coś jeszcze gorszego, ona cały czas się zdziera i tak naprawdę nie ma na nią recepty. Pomimo że mi ją przeszczepili – miałem ją specjalnie hodowaną – ból pozostał na zawsze. Największa krzywda stała mi się za trenera Lenczyka, ale nie mam żadnego żalu, to wszystko się nawarstwiało przez lata.
Fajnym epizodem w twojej karierze jest Ukraina czy w zasadzie Rosja.
Teraz już Rosja! Testy załatwił mi mój kolega. Zaraz po Jagiellonii wiedziałem, że tam będę testowany, bardzo solidnie się przygotowywałem. Sprawdzali mnie dwa miesiące. Ogólnie na ich tle wyglądałem bardzo dobrze, byłem w szoku. To był ligowy średniak, ale wszyscy słabiutko wyglądali. To serio ukraińska ekstraklasa? Tak dobrze mi tu idzie?! Coś mi nie grało. Potem zobaczyłem ich na meczu… przepaść. U nas mówi się „jak trenujesz tak grasz” a tam na treningach się obijali, nic nie robili. W meczach – zapierdziel. I to taki, że nieprawdopodobne. Dziesiątka, taki mały i filigranowy, na treningu podskakiwał, gdy ktoś robił wślizg. Na meczu on pierwszy robił, bez lajkr, bez niczego. Byłem w szoku.
I nawet tam nie zadebiutowałeś.
Na testach dobrze wypadłem. Wróciłem prosto do domu i miałem dołączyć prosto do Turcji. Trzy dni nie trenowałem, latałem po urzędach, trzeba było jakieś zaświadczenia o niekaralności załatwiać, przyleciałem, a trener mówi „wieczorem zagrasz w meczu”. Zagrałem 90 minut i w ostatniej minucie chciałem zblokować piłkę i naderwałem dwójkę. Typowa przeciążeniówka. Zadzwoniłem znowu do fizjoterapeuty, by rzucił wszystko i przyleciał. Chwilę się zastanowił, ale wziął urlop i zjawił się na miejscu. Przygotowywałem się z nim już oficjalnie. Kontuzja była jednak dość poważna i od razu mnie nie postawił na nogi. W końcu mnie jednak wzięli. Straciłem dużo czasu i moja forma nie była najwyższa i ze mnie zrezygnowali. Drużynie zaczęło iść, trener nie miał po co zmieniać składu, odstawili mnie.
Dobrze zarobiłeś?
Finansowo dobrze wyglądało, płacili, nie było problemów.
Załapałeś się na pieniądze w szatkach?
Oczywiście! Jak dostawałem odprawę, to dostałem dolary w siatce z logiem klubu. Wracałem pociągiem specjalnym, na którym zostawiłem samochód – normalnie jechał z nami na wagonie – a ja siedziałem sobie w normalnym przedziale. To był dla mnie szok, że tak można. Noc cała nieprzespana, bo miałem pieniądze ze sobą. W Kijowie wziąłem samochód i jechałem do granicy, ale… przez granicę można było przewieźć tylko określoną sumę pieniędzy. Musiał z Łodzi przyjechać do mnie tata z dwójką znajomych, żeby to w ogóle przewieźć. Spotkaliśmy się w restauracji, dałem im część, pojechaliśmy na dwa auta.
Czułeś, że na Krymie będzie za chwilę naparzanka?
Nie. Wszyscy normalnie funkcjonowali. Nigdy bym nie powiedział, że coś się może wydarzyć.
Ludzie byli bardziej za Rosją czy Ukrainą?
Ciężko mi stwierdzić, bo mój dzień wyglądał tak, że rano o 10 jechałem na bazę, o 19 wracałem. Rzadko wychodziłem, nie śledziłem telewizji. Niby byłem na Ukrainie, a czułem się jakbym cały czas był na obozie.
Jesteś zadowolony z tej kariery?
Zastanawiałem się nad tym. Cieszę się z tego, co mam. Nie mam za dużo występów w Ekstraklasie, ale byłem w drużynach, które były mocne. W Bełchatowie zdobyliśmy wicemistrzostwo, w Jagiellonii puchar i utrzymaliśmy się mimo dziesięciu ujemnych punktów. Jakąś cegiełkę do tego dołożyłem. Tak naprawdę moja kariera to jedna wielka walka ze zdrowiem. Jakoś to przezwyciężyłem. Zagrałem w reprezentacji Polski, jeszcze gram, trenuję, funkcjonuję.
Chodzisz.
Chodzę. To dla mnie duży sukces.
W jednym byłeś nawet pierwszy. Wiesz w czym?
Nie wiem. No w czym?
W byciu Piotrem Klepczarkiem. Ty byłeś tym Piotrem Klepczarkiem I, w przeciwieństwie do Piotra Klepczarka II ze Stomilu.
Znamy się, lubimy się, ale nie utrzymujemy kontaktu. Byliśmy razem w Kujawiaku Włocławek, ogólnie mieliśmy tam bardzo dobrą atmosferę. Dziennikarze często nas mylili. W „Przeglądzie” czasem widziałem w artykule nieswoje zdjęcie. Była taka sytuacja w ŁKS-ie, że pani księgowa pomyliła przelew i pensja Piotrka poszła do mnie. Piotrek był chwilę po mnie w ŁKS-ie, pani miała już w bazie takie nazwisko i wysłała (śmiech). Nie jednak było problemów ze zwrotem.
Klepczarek w rozmowie z „Gramy bez bramkarza” opowiadał, że pieniądze oddałeś, ale pomniejszone o kwotę zaległości. Sprytnie wybrnąłeś.
Ciężko mi powiedzieć. Nie przypominam już sobie!
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK