Zaczynali z tego samego pułapu. Ligę otwierali porażką, związani ze sobą w dolnej części tabeli. Gdy już rozpoczęli marsz w górę, przez kilka ładnych tygodni szli ramię w ramię. Jednak powiedzieć, że między Lechią i Arką pojawiła się przepaść, to nic nie powiedzieć. Na dziewięćdziesiąt minut dziś jednak pozycja w tabeli i zdobycz punktowa odejdą daleko w niepamięć, bowiem starcie biało-zielonych z arkowcami to nie jest zwykły mecz. Nie w ujęciu historycznym i na pewno nie, patrząc na to, jak ogromne piętno może odcisnąć na dalszej walce obu drużyn o swoje cele.
Jeżeli w momencie, w którym Arka wracała w ubiegłym roku do ekstraklasy, ktoś liczył, że trójmiejskie derby będą mieć szczególny wymiar, dziś ma prawo być w pełni usatysfakcjonowany. Jasnym jest bowiem, że Arka wygrywając w Gdańsku mocno oddali Lechię od mistrzostwa kraju, a sama przybliży się do utrzymania. Nie ulega również wątpliwości, że odwrotny rezultat może ostatecznie dobić i tak już pogrążoną w niemałym kryzysie drużynę Leszka Ojrzyńskiego, a Lechii dać dodatkowego kopa przed finałową fazą sezonu.
Logika wskazuje Lechię jako faworyta i tego nie sposób kwestionować. Dwadzieścia punktów różnicy, dwadzieścia wygranych w 24 ostatnich spotkaniach ligowych na własnym stadionie, osiem bramek strzelonych więcej, czternaście straconych mniej. Statystycznie rzecz ujmując, Arka powinna dziś dostać dokładnie takie lanie, jakie zbierała kolejno od Lecha, Piasta, Górnika Łęczna, Wigier i Pogoni.
Tylko że wszyscy doskonale wiemy, że derbowe starcia ze statystyką nie mają zbyt wiele wspólnego. Gdy Wisła szła po mistrzostwo Polski, które w końcówce sezonu wydarł jej Lech, zatrzymała ją Cracovia. Nie grająca o nic, pałętająca się w dole tabeli, ostatecznie dwunasta na finiszu rozgrywek, ostatnia, którą podejrzewalibyśmy o to, że narobi problemów niezwykle mocnej wtedy Białej Gwieździe, będącej świeżo po deklasacji Legii 3:0 przy Łazienkowskiej.
Trzeba też pamiętać, że Lechia już nie raz i nie dwa, gdy temperatura rosła, potrafiła sama sobie zafundować nokautujący cios. W poprzednich derbach za dość specyficzne podejście do pojęcia „gry bez piłki” wyleciał Flavio.
W końcówce, bo w końcówce, bez wpływu na ostateczny wynik, ale w efekcie Portugalczyk wykluczył się z występów w trzech kolejnych spotkaniach. Pamiętamy też dokładnie, co działo się w meczu z Lechem, gdzie zagotowali się kolejno: Kuświk, Milinković-Savić i Peszko. Akurat w tej kwestii Arka radzi sobie zdecydowanie lepiej, bowiem zgarnęła w tym sezonie aż o 26 żółtych i 2 czerwone kartki mniej od najczęściej karanych w naszej lidze lechistów.
I pewnie głównie w takich detalach Arka może upatrywać swojej szansy na upieczenie dwóch pieczeni na jednym ogniu. Zapewnienia sobie tygodnia spokoju przed pierwszą w tym sezonie multiligą, a także sprawienia, by w Gdańsku trzeba było wkrótce sięgać po kalkulatory. I liczyć, kto i ile razy musi się potknąć, by mistrzowski tytuł nie odjechał na nieosiągalną odległość.
Ma w tym pomóc nowa miotła, która zaczyna od najtrudniejszego możliwego wyzwania – wywiezienia arcyważnych punktów ze stadionu największego rywala, w najbardziej prestiżowym dla własnych kibiców spotkaniu w tegorocznym kalendarzu. I o ile o Leszku Ojrzyńskim można mówić wiele rzeczy, o tyle trudno sobie wyobrazić lepszego kandydata do złapania swoich ludzi za fraki, postawienia ich do pionu i zmuszenia do pokazania jaj na boisku zamiast zostawiania ich w szatni. Co było jednym z głównych zarzutów kibiców w schyłkowym okresie Grzegorza Nicińskiego.
Dziś więc niewątpliwie rozegra się nie tylko walka o to, kto będzie aż do kolejnych derbów rządził w Trójmieście. Ale też o to, by zdefiniować siebie na resztę sezonu i maksymalnie utrudnić to odwiecznemu rywalowi. Może i w pięciu ostatnich kolejkach obie ekipy uzbierały łącznie tylko jedno zwycięstwo (1:0 Lechii z Zagłębiem), a ani Lechia, ani Arka wiosną nie przypominają samych siebie z udanej dla obu ekip jesieni. Mimo to coś nam podpowiada, że dziś doczekamy się naprawdę spektakularnej piłkarskiej wojny.
fot. 400mm.pl