Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

redakcja

Autor:redakcja

13 kwietnia 2017, 12:19 • 5 min czytania 23 komentarzy

Często hit Ekstraklasy był tylko hitem malowanym. Opakowanym doskonale w telewizji. Z nakręcaną skutecznie od wielu dni atmosferą, z wynalezionym tysiącem barwnych podtekstów. Z poważną stawką, z przynajmniej kilkoma zawodnikami, których wstydzić się przed Europą nie trzeba. A potem zaczynał się mecz. I, na przykład, miałem okazję napisać tekst “Jak zasnąłem na hicie Ekstraklasy. Szlagier za dwa złote”.

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Pacjent umarł przed operacją. Druga notatka, po około dwóch kwadransach, okazała się prorocza i na resztę starcia:

Spójrzmy prawdzie w oczy. Paskudny mecz.

Podekscytowanie zastąpiło zmęczenie. Byłem autentycznie wyczerpany w przerwie. Są takie spotkania, które mamy nadzieję, że nigdy się nie skończą; ja miałem nadzieje, że to nigdy się z powrotem nie zacznie. Nie wiem, zginą piłki, sędzia zamknie się w kiblu, coś wydłuży przerwę o choć kilka minut. Da mi trochę świętego spokoju więcej.

W drugiej połowie było nieco lepiej, bo zmęczenie zastąpił śmiech, taki z politowaniem, ale jednak. Ten śmiech, który włącza ci się, gdy oglądasz film o tornadzie pełnym rekinów, a które bohater wysadza laskami dynamitu, ratując dzień (pozdrawiamy widzów „Sharknado”). Jakie to głupie, myślisz. Jakie dramatycznie słabe. I jakie śmieszne przez to.

Reklama

Myślałem, jak to ogląda mecz pół Polski, jak to zjechali się na Legię skauci z całej Europy. I oni wszyscy nie mają przed oczami ani jednego ciekawego zawodnika. Jakiś Ojamaa się szarpie, Linetty gdzieś statystuje. Co to ma być? Ci wszyscy ludzie nie zobaczyli żadnego fajnego zagrania, tylko chaos, przypadek, kopaninę.

Zawsze do ligowych hitów podchodzę – cytując klasyka – z jakąś taką nieśmiałością. Zwykle są tak napompowane oczekiwaniami, że tak po prawdzie, będąc uczciwym, dorównać tym oczekiwaniom niezmiernie trudno.

Ale niedzielnemu Lech – Legia udało się w całej rozciągłości. To było znakomite spotkanie, nie tylko jak na Ekstraklasę. Jeśli faktycznie na ten mecz zjechali skauci Barcelony, Houston Rockets, Trentino Volley i kanadyjskiej kadry curlingowej, to wydaje mi się, że nie spędzili wieczoru zapatrzeni w drinka i tacę z oliwkami. W końcówce każdy musiał dać się porwać.

Ale dobry scenariusz można napisać nawet słabiutkim jakościowo starciem, także zwroty akcji w ostatnich minutach są osobnym tematem. To, co naprawdę mi imponuje, to że Lech i Legia potrafiły wcześniej zaprezentować sztukę trudniejszą: emocjonujące 0:0. Tempo znakomite, zaangażowania pod dostatkiem, jakości piłkarskiej też naprawdę sporo. Widać było po boisku, że to nie jest normalny mecz, a także widać było, że spotkały się dwie mocne drużyny. Mocne na Polskę, ale i takie, które można pokazać w Europie.

Pisałem to już kiedyś, ale przy tej okazji muszę się powtórzyć: wreszcie trwa zdrowy wyścig o mistrzostwo Polski. Wygra najlepszy, a nie najmniej słaby. Takie hity jeszcze do niedawna były festiwalami człapania, które rozstrzygały szkolne błędy. Teraz nie ma o tym mowy. W Poznaniu oczywiście żałoba, ale zalecam umiar: Kolejorz zagrał dobre spotkanie. Zdziwiła mnie szczerze mówiąc zmiana Tetteha, bo jak prowadzisz 1:0, to najlepszą obroną jest przytrzymanie piłki, a do tego znacznie bardziej nadaje się Jevtić. Który przecież nie jest też zawodnikiem obdarzonym pressingiem Riquelme.

Zdecydowały o wyniku detale, ale tak naprawdę jedni i drudzy mogą sobie pogratulować. Kibice Lecha wystarczy, że przypomną sobie jaką wylęgarnią problemów była ta drużyna – dziś to niebo a ziemia. W kontekście Legii absolutnie imponuje długość ławki. Nie ma nikogo na ataku? Necid i Chukwu nie wiadomo gdzie? Trudno, wchodzi Hamalainen i też sobie radzi. Myślę, że tak jak różnice pierwszych jedenastek w czołowej czwórce ligi są stosunkowo nieznaczne i potrafi je zniwelować dyspozycja dnia, tak na ławce Legia ma dużą przewagę.

Reklama

***

W ogóle zeszły weekend był demonstracją siły Ekstraklasy. Bywało, że sam siadałem w piątek do meczów, była piękna pogoda na dworze, a potem ciut się zastanawiałem: czy na pewno wyciskam z tego dnia maksimum możliwości? Czasami odpowiedź była – delikatnie mówiąc – negatywna. Ale tym razem na im więcej meczów się człowiek załapał, tym lepszym rollercoasterem pojechał.

Zagłębie – Jagiellonia 3:4: bez komentarza. Zwyczajnie cieszy, że Jaga dzisiaj jeśli sprowadza obcokrajowców, to takich na poziomie Sheridana i Runje. Powiecie, że nie jest to ani Robbie Keane, ani Nesta, niemniej kiedyś zazdrościliśmy takich zawodników lidze cypryjskiej czy greckiej. Dzisiaj przyjeżdża do nas coraz mniej Stratonów, a coraz więcej piłkarzy z prawdziwego zdarzenia.

W Lublinie raptem 2614 widzów obejrzało mecz Górnika z Wisłą Płock – strata nieobecnych. Od 2:0 do 2:3, Pitry to powołujący się do jedenastki FIFA, to później przypominający sobie, że stoperem jest w sumie od niedawna. Potem Pogoń rozstrzeliwująca Arkę, na koniec kolejny spektakl od Termaliki i Wisły Kraków. Nawet najsłabsze w kolejce Korona – Ruch miało przynajmniej potężny walor komediowy, bo akcję Przybeckiego widzieli ponoć nawet mieszkańcy Międzynarodowej Stacji Kosmicznej.

A przecież sezon dopiero wchodzi w kluczową fazę. To może być – musi być? – najciekawszy finisz od lat. Nie widzę ani zdecydowanego faworyta do mistrzostwa, nie widzę też zdecydowanego kandydata do spadku. Każdy ma coś w arsenale, każdy ma sporo paliwa w baku i nikt nie złoży broni.

***

Juventusowi nie kibicuję w Serie A, bo ich dominacja jest zwyczajnie nudna. Natomiast jak najbardziej kibicuję im w Lidze Mistrzów, bo za często w ostatnich latach czołówka była zabetonowana. To jak Stara Dama sprała Barcelonę najlepiej obrazuje fakt, że dzień po meczu wartość akcji Juve na giełdzie wzrosła o 5.7%.

Myślę, że o tyle samo powinny wzrosnąć w dniu, w którym Dybala podpisał kontrakt do 2021. Nie mam wątpliwości, że to jest zawodnik dla przyszłości Starej Damy kluczowy. Nie uważam go za dominatora pokroju Messiego czy Ronaldo, ale bezsprzecznie jest to zawodnik obdarzony iskrą Bożą, potrafiący wyczarować coś z niczego, wziąć w trudnym momencie mecz na plecy. Na pewno chętnie wyciągnęliby go do siebie albo angielscy bogacze, względnie PSG, Barcelona, Real czy Bayern. Największym testem dla dzisiejszej kondycji Juventusu będzie właśnie to, czy dadzą radę go u siebie zatrzymać.

Nie wierzę, że Barcelona odrobi. Tak, futbolowi bogowie to straszne zgrywusy, ale Buffon, Chiellini i Bonucci nie znają się na żartach.

Leszek Milewski

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

23 komentarzy

Loading...