O takich ludziach mówi się, że pięknie się starzeją. Chociaż ma już 40 lat na karku, co czyni go najstarszym grającym dziś zawodnikiem w NBA, to wciąż trzyma się dziarsko. Vince Carter rozgrywa właśnie swój dziewiętnasty sezon w lidze, dla niektórych gołowąsów z którymi walczy na parkiecie mógłby być nawet ojcem, ale wciąż nie zamierza rzucać piłki w kąt. Mało tego, z Memphis Grizzlies – dla których jest dziś jednym z kluczowych graczy – stoi właśnie u progu play-offów. Pewnie, to już nie jest ten sam Vince, który najchętniej każdą akcję kończyłby efektowny „załadunkiem”, ale wciąż ma w sobie to coś. – Może nie włoży już piłki do kosza nad trzema rywalami, ale nad jednym? Czemu nie – mówią eksperci.
Shaquille O’Neal omal nie upuścił swojej kamery, Jason Kidd śmiejąc się sam do siebie zakrył twarz ręką, a siedzący na trybunach aktor Michael Keaton po prostu rozdziawił szeroko gębę i przez chwilę trwał tak w bezruchu – takie były reakcje niektórych widzów na akrobacje Vince’a Cartera podczas pamiętnego NBA All-Star Game w 2000 roku. To wtedy tak naprawdę narodziła się legenda jednego z najbardziej efektownych graczy, jacy kiedykolwiek pomykali po parkietach NBA. Wtedy w Oakland Arena było wszystko: dla wielu niespotykana dotąd pomysłowość, chłodna pewność siebie, idealne wykonanie, a przy tym jeszcze siła. Wszystko na pełnej petardzie. A kiedy załadował trzeciego dunka – tego po podaniu Tracy’ego McGrady’ego, przekładając w locie piłkę między nogami – jego komunikat wyszeptany do kamery telewizyjnej był już prosty: „It’s over”. Chociaż tak naprawdę pozamiatane było po już pierwszym wsadzie. Niektórzy z was znają to nagranie pewnie klatka po klatce, ale można je oglądać w nieskończoność.
Tamte fajerwerki na żywo oglądał Wojciech Michałowicz. Komentator NC+ siedział wtedy bardzo blisko kosza, do którego „ładował” gwiazdor Toronto Raptors. – Wizja Sport, dla której wówczas pracowałem, wtedy akurat pokazywała tylko Mecz Gwiazd, bez konkursów. Ale dzięki temu mogliśmy przynajmniej siedzieć tam na spokojnie w roli widzów i podziwiać. Patrzyliśmy i to było niesamowite, chociaż w takich chwilach człowiek oczywiście nie wie, że ogląda jakiś historyczny moment, że coś takiego dzieje się na jego oczach. A Vince miał wtedy taką fantazję… Doszedł ze swoimi dunkami do takiego momentu, w którym trudno już coś lepszego wymyślić. Bo co tu jeszcze można więcej zrobić? – zastanawia się Michałowicz.
Carter jednak w pewnym sensie przygotowywał się do tego całe życie. W wywiadach opowiadał, że wzięcie udziału w konkursie dunków podczas Weekendu Gwiazd było jego marzeniem jeszcze kiedy był małym smarkiem. W dzieciństwie był na to tak zafiksowany, że studiował nawet kasety z nagranymi najlepszymi akcjami. – Próbowałem je rozgryźć, chciałem wiedzieć, dlaczego dany zawodnik robi akurat taki dunk? Co on chce przez to pokazać? To była moja obsesja – mówił po latach.
Wskazywanie najlepszego dunka w historii koszykówki to zawsze ryzykowna sprawa, bo każdego kibica grzeje jednak coś innego. Ale na pewno jedną z topowych akcji była ta, którą Carter wyprowadził podczas igrzysk olimpijskich w Sydney w 2000 roku. Tych, na których Amerykanie zgarnęli ostatecznie złoto. Zmagania grupowe kończyli wtedy meczem z Francją. W drugiej kwarcie, przy stanie 69-54 dla USA, Francuzi wychodzili z szybkim atakiem, ale piłkę przechwycił właśnie Carter. Poczuł krew. Już wtedy jego plan był pewnie jasny – walimy ile dała fabryka. Jedyną przeszkodą był dla niego stojący w obronie Frederic Weis. Tamtą akcję nazwano później „dunkiem śmierci”, bo zawodnik Raptors dosłownie zdemolował liczącego 218 cm centra przeskakują nad jego głową. Carter potraktował go jak nic nieznaczącą przeszkodę, boiskowy mebel, dekorację.
Przy okazji piętnastej rocznicy tamtej kultowej akcji dziennikarze ESPN zapytali go, co powiedziałby Weisowi po latach, gdyby go spotkał. – Zapytałbym, co u niego słychać. Wiem, że mocno mu się za to dostało, pewnie słyszał o tym każdego dnia… Myślę, że pierwszą rzeczą, którą chciałbym powiedzieć, byłoby może „przepraszam”? Nie, naprawdę nie wiem, co miałbym mu powiedzieć – śmiał się Carter.
„Oho, czterdziestolatek, a jeszcze doskakuje do obręczy”
Dziś „Air Canada” jest już nieco innym zawodnikiem, ale wciąż cennym graczem dla Memphis Grizzlies. W tym sezonie wystąpił w 73 meczach (stan na 13 kwietnia), większość w roli zmiennika, chociaż ostatnio przez zmorę kontuzji wskoczył nawet do pierwszego składu. Gra średnio ponad 24 min. na mecz (najwięcej od trzech sezonów) i zdobywa 8,1 pkt (stan na 12 kwietnia). Wciąż potrafi odpalić. Jak chociażby w marcowym wygranym meczu przeciwko Milwaukee Bucks, kiedy rzucił aż 24 pkt. trafiając wszystkie osiem rzutów z gry. Dzięki temu został dopiero szóstym zawodnikiem w historii ligi, który w wieku co najmniej 40 lat potrafił zdobyć w meczu ponad 20 „oczek”. Trafił tym samym do ekskluzywnego klubu, do którego należą tylko Michael Jordan, Karl Malone, Kareem Abdul-Jabbar, Robert Parish oraz John Stockton. – Moje ciało wciąż jest dobrze naoliwioną maszyną – mówił przy okazji swoich 40. urodzin serwisowi sbnation.com.
Ta maszyna na pewno się przyda, bo Grizzlies w pierwszej rundzie tegorocznych play-offów zmierzą się z drugą drużyną Konferencji Zachodniej, czyli San Antonio Spurs.
– Carter nie zmienił swojej gry w sposób drastyczny, jak wielu innych starzejących się zawodników. Nadal potrafi biegać do kontrataku, chociaż oczywiście mniej niż kiedyś, a nawet wsadzić piłkę do kosza. Amerykańskie telewizje chętnie to później pokazują na zasadzie: „Oho, czterdziestolatek, a jeszcze doskakuje do obręczy”. Ale Carter jest w pewnym sensie ewenementem, dla niego to normalne. Może nie włoży już piłki do kosza nad trzema rywalami, ale nad jednym? Czemu nie – mówi w rozmowie z Weszło Marcin Harasimowicz, korespondent „Przeglądu Sportowego” w Stanach Zjednoczonych oraz autor książek o Los Angeles Lakers i LeBronie Jamesie. – Do tego ciągle nieźle rzuca z dystansu. Może nie na takim poziomie jak w szczytowym okresie gry w New Jersey Nets, bo moim zdaniem właśnie wtedy był w szczytowym punkcie kariery, ale ciągle potrafi trafiać bardzo ważne rzuty.
I dodaje: – Jest bardzo przydatnym zmiennikiem i do tego mentorem. W przeciwieństwie do stereotypu starszego zawodnika – jakim jest choćby Paul Pierce w Los Angeles Clippers czy jakim w ubiegłym sezonie był w Minnesocie Kevin Garnett – nie stanowi jednak wyłącznie „żywego przykładu” dla kolegów z drużyny. Nie jest tylko głosem rozsądku w szatni, ale naprawdę wciąż potrafi grać. Jeśli w play-offach Grizzlies mają wygrać ze Spurs chociaż jedno spotkanie, na pewno Carter musi im w tym pomoc. Trzy lata temu jako zawodnik Mavericks trafił zwycięski rzut równo z syreną właśnie w meczu pierwszej rundy ze Spurs. A historia przecież lubi się powtarzać.
Zdaniem Wojciecha Michałowicza, Carter należy do grona tych zawodników, „na których się chodzi” bez względu na to, czy drużyna akurat wygrywa, czy zbiera po głowie. – Ten facet jest ponadczasowy – mówi komentator. – Może nogi już nie te, ale za to głowa mocniejsza. Ma inną mentalność, dojrzałość. W kilku ostatnich latach widać, że on cieszy się dosłownie samym uczestnictwem w NBA. Widać to w pojedynczych akcjach. Docenia to, bo przecież miał kontuzje, słabsze momenty, z czasem przestał już być takim niesamowitym skoczkiem. Ale to wciąż gracz dużej klasy, co doceniają inni zawodnicy w NBA. Częste są sytuacje, kiedy gracz w trakcie meczu upada gdzieś na parkiet, wpada w pierwsze rzędy trybun, w fotoreporterów czy operatorów kamer. I warto zwrócić uwagę, że kiedy jemu się to zdarza, podchodzą do niego przeciwnicy i podają mu rękę. I to w meczach, gdzie często o wszystkim decyduje dosłownie jedna akcja. To chyba najlepiej pokazuje, jak poważanym jest zawodnikiem.
Świetny, ale wiecznie spóźniony
Chociaż jest bez wątpienia jedną z najbarwniejszych postaci NBA ostatnich lat, to wróżono mu jeszcze większą karierę. Jego nazwisko było wymieniane w gronie tych, którzy mogliby nawet zająć miejsce Michaela Jordana. – Vince chciał iść trochę jego śladem. Spędził trzy lata na tej samej uczelni, grał na podobnej pozycji, miał podobne warunki fizyczne. Pamiętamy też jego gest, kiedy podczas Meczu Gwiazd w 2003 roku w Atlancie oddał kończącemu karierę Jordanowi miejsce w piątce Konferencji Wschodniej – dodaje Michałowicz.
Niestety, mistrzostwo NBA omijało go jak tylko mogło. Można powiedzieć, że Carter był wszędzie wiecznie spóźniony. Kiedy w sezonie 2004/2005 wchodził do szatni New Jersey Nets, była to drużyna, która chwilę wcześniej grała w dwóch finałach, chociaż oba ostatecznie przegrała. Jak na ironię, z Carterem w składzie już tego pułapu nie osiągnęła. Takie samo rozczarowanie przerabiał w Orlando Magic, gdzie dołączył krótko po przegranych finałach w 2009 roku. To tam po raz pierwszy miał też okazję zagrać z nim Marcin Gortat. Chociaż w Orlando „Air Canada” był piątkowym graczem, to w połowie sezonu 2010/2011 – wraz z Gortatem i Mickaelem Pietrusem – wziął udział w wymianie z Phoenix Suns (w odwrotnym kierunku powędrowali wówczas Hedo Turkoglu, Jason Richardson i Earl Clark).
Jeden z najlepszych dunkerów w historii miał jeszcze jedną szansę od losu na wygranie ligi, ale kiedy znów wszedł na wystawną kolację – tym razem do Mavericks – na stole ponownie nie było już najsmaczniejszych potraw. Vince trafił do Dallas zaraz po wygranych dla drużyny finałach w 2011 roku, ale ostatecznie znów nie było mu dane zagrać o mistrzostwo. Trzeba przyznać, gość wybitnie nie miał szczęścia. Wygląda więc na to, że będzie to kolejny z wielkich, który zostanie zapamiętany bez mistrzowskiego pierścienia na palcu.
– Nieśmiertelność zapewniły mu za to efektowne wsady. Tym zasłynął i jego stare dunki są ciągle przypominane. Zwłaszcza, gdy obecni dunkerzy kompromitują się, jak chociażby w konkursie podczas ostatniego Weekendu Gwiazd – kończy Marcin Harasimowicz.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI