Piękna kariera nie zakończyła się spektakularnym triumfem. Będący od kilkudziesięciu minut emerytem Tom Boonen nie zdołał po raz piąty wygrać wyścigu Paryż – Roubaix. Francuskiego klasyka nie zakończył też na pierwszym miejscu Peter Sagan, który zasługuje w tym roku na przydomek Mr. Bad Luck (tym razem szanse Słowaka na triumf ograniczył defekt roweru). Numerem jeden na tej piekielnie trudnej trasie został trzeci z wielkich faworytów – Greg Van Avermaet.
W grudniu zeszłego roku wybrano go sportowcem roku w Belgii. Ta decyzja nie mogła dziwić, bo przecież Greg rozbił podczas igrzysk olimpijskich w Rio de Janeiro bank. Wygrał jeden z najpiękniejszych jednodniowych wyścigów ostatnich lat, zdobywając tym samym dla swojego kraju pierwsze od 1952 roku złoto w wyścigu ze startu wspólnego. Po takim wyczynie Van Avermaet musiał zostać odpowiednio uhonorowany. Oczywiście – nagroda go cieszyła, ale nie mógł czuć się w stu procentach spełnionym kolarzem. Powód? Brak wygranej w jednym z pięciu wielkich monumentów. Owszem, dzielny Greg wielokrotnie prezentował w nich równie dużą waleczność, co Claude Makelele na boisku w najlepszych czasach, ale do triumfu zawsze czegoś mu brakowało. Nie szukając daleko: tydzień temu w wyścigu Dookoła Flandrii był drugi, 28 sekund za swoim rodakiem Phillipem Gilbertem.
Dziś Van Avermaet też nie miał łatwo. Na Haveluy – Wallers Belga zatrzymały kraksa i defekt. Stracił około 60 sekund, ale mimo to nie poddał się. Wsiadł na rower i z jeszcze większą zaciekłością zaczął walczyć o końcowy sukces. 82,5 km przed metą dogonił peleton. Na około 18 km przed finiszem Belg wraz Sebastienem Langeveldem i Zdenkiem Stybarem utworzyli trio, które wpadło na legendarny tor w Roubaix, na którym rokrocznie kończy się wyścig. Theodore Vienne i Maurice Perez wybudowali go w 1895, by zapewnić okolicznym mieszkańcom rozrywkę. W kolejnych latach to miejsce zyskało status kultowego, niestety pod koniec I Wojny Światowej niemieckie wojska zajęły Roubaix. Zajęły się też welodromem, który został doszczętnie zniszczony. Na szczęście z czasem udało się go odbudować. Dziś wygląda oldschoolowo, ale na tym polega jego urok, poza tym jaki inny wyścig szosowy może pochwalić się finiszem w tak niesamowitym miejscu? No właśnie. Van Avermaet musiał czuć olbrzymią satysfakcję gdy w tych przepięknych okolicznościach przyrody minimalnie wyprzedzał Stybara. Jego radość może być tym większa, że wygrał jedną z najszybszych edycji Paryż – Roubaix – w ten piękny, słoneczny dzień Belg mknął ze średnią prędkością 45,2 km/h!
– Kiedy przyjechałem tu pierwszy raz, byłem po wszystkim bardzo zmęczony. Wydawało mi się, że to wyścig, którego nie mogę wygrać. A jednak, udało się – mówił do telewizyjnych kamer kilkanaście minut po jednym ze swoich życiowych sukcesów. Jakie mogą być kolejne? Przypomnijmy, że już 23 kwietnia odbędzie się kolejny monument, mianowicie Liege – Bastogne – Liege. Rozochocony dzisiejszym skalpem Van Avermaet na pewno spróbuje go wygrać, my mamy oczywiście nadzieję, że powstrzyma go Michał Kwiatkowski. Zresztą Polak z Belgiem mogą też walczyć ze sobą jesienią, podczas mistrzostw świata w szarym norweskim Bergen. W jednym z wywiadów Greg nie ukrywał, że ostrzy sobie zęby na ten wyścig.
– Jego trasa jest dla mnie dużo lepsza niż ta z ostatnich katarskich mistrzostw. Deszcz, krótkie podjazdy, długi dystans – to wszystko są wymarzone dla mnie warunki – mówił Van Avermaet. Niewykluczone, że w najbliższych miesiącach poszaleje tak mocno, że w grudniu znowu zostanie wybrany sportowcem roku w swoim kraju…
KG