Gdyby tworzyć rankingi najbardziej znienawidzonych piłkarzy, to wśród kibiców Atlético Madryt zająłby pewnie jedno z pierwszych miejsc. W końcu po ponad stu meczach dla Atleti przeniósł się na Bernabeu. Choć… z dziewięciodniową przesiadką, ale o tym dalej. Niesamowity strzelec, Pichichi z krwi i kości. Kiedyś świetnie podsumował go Paul Simpson: „Był piłkarzem YouTube’a, zanim YouTube istniał”. Hugo Sánchez.
Jego talent zauważono, gdy miał 15 lat. Młody Hugo najpierw podpatrywał ojca, który grał w półprofesjonalnym klubie, też jako środkowy napastnik. Potem namówił brata, by ten wziął go na trening swojej amatorskiej ekipy. Tam poznano się na nim bardzo szybko, a już trzy lata później Niño de Oro – Złoty Chłopiec – jechał na turniej olimpijski i rozpoczynał swoją przygodę z Pumas UNAM.
Tam zdobył dwa mistrzostwa i pokazał się ze znakomitej strony jako rasowy napastnik – tym miał później podbić Europę. Nikogo nie dziwiło, że przeszedł do Hiszpanii, w której w tamtych czasach z wielką uwagą monitorowano rynek meksykański. Dziwiło, że zrobił to dopiero po pięciu latach gry w ojczyźnie (z roczną przerwą na wypożyczenie do USA), bo w niej ewidentnie hamował potencjał. Jego nowym domem miało zostać Estadio Vicente Calderón.
Od miłości do nienawiści tylko jeden… transfer
Z perspektywy czysto piłkarskiej, cztery lata spędzone w Atleti można uznać za bardzo dobry okres dla Meksykanina. I to mimo tego, że jedynym trofeum, jakie udało mu się wtedy zdobyć, był Puchar Króla z 1985 roku. Indywidualnie dołożył do tego pierwsze Trofeo Pichichi, nagrodę dla najlepszego strzelca ligi, jaką zapewniło mu 19 trafień w tym samym sezonie. A potem wszystko się odmieniło.
W Realu Madryt nastąpiła zmiana prezydenta. Z pełnienia tej funkcji zrezygnował Juan de Carlos, a na jego miejscu pojawił się Ramón Mendoza. Historia o tyle ciekawa, że ten biznesmen, zajmujący się hodowlą i wyścigami koni, został zmuszony do rezygnacji z zasiadania w zarządzie klubu zaledwie siedem lat wcześniej. Powód? Powiązania z KGB, o które oskarżył go dziennik „ABC”. Fakt faktem, że z Rosjanami handlował – pozyskiwał od nich tanią wódkę i kawior, ale współpracy z ich wywiadem nigdy mu nie udowodniono. Niemniej, gdy w 1985 roku przejmował Los Blancos, fani zareagowali entuzjastycznie – po kilku latach bez sukcesów (poza wygranym w tym samym roku Pucharem UEFA), wydawał się idealnym człowiekiem do przywrócenia Realu na szczyt.
Sam Mendoza doskonale wiedział, czego, a raczej kogo, do tego potrzebuje. Z miejsca postanowił zapukać do drzwi sąsiada. O ile wchodził tam samemu, o tyle wyjść chciał już z Hugo Sánchezem. I udało mu się.
Dla obu stron nie były to jednak łatwe negocjacje. Wszystko zaczęło się jeszcze przed końcem sezonu, gdy Meksykanin postawił sprawę jasno: „Moją pierwszą opcją jest transfer do Realu, zrealizowałem swój cel w Atlético, teraz chcę sięgnąć jeszcze wyżej”. To nie mogło się skończyć dobrze. W meczu z Realem Betis, rozgrywanym już po udzieleniu tej wypowiedzi, kibice niemal bezustannie wyzywali go od pesetero, co nie wymaga tłumaczenia. Gdy schodził z boiska, urządzili mu festiwal gwizdów. Sánchez zareagował po swojemu – pocałował herb Rojiblancos. Fanów tym jednak nie przekupił.
Ci z Bernabéu też zresztą nie chcieli mieć zbyt wiele wspólnego z Meksykaninem – popularna wśród madridistas była wówczas przyśpiewka „Uli [Stielike] si, Hugo no”. Mendoza pozostał jednak nieugięty, choć Atlético odrzuciło pierwszą ofertę Królewskich, opiewającą na 150 milionów peset. Odrzuciłoby pewnie i kolejne, ale kontrakt Sáncheza wygasał rok później i Vicente Calderón, wówczas prezydent klubu, był przerażony perspektywą oddania swojej gwiazdy za darmo. To zmotywowało go do działania. Po drugiej stronie takiej motywacji Mendozie dostarczył Joan Gaspar, wiceprezydent Barcelony, który 9 lipca zadzwonił do Hugola i zaproponował mu pięcioletni kontrakt.
Mendoza, Calderón i główny zainteresowany spotkali się już następnego dnia w restauracji Viejo Madrid. Ich rozmowa została uwieczniona na fotografii, choć równie dobrze mogłaby wyjść z tego cała sesja – dyskutowali przez trzy godziny. Ostatecznie doszli do porozumienia. Nie było mowy o bezpośrednim transferze do ekipy Królewskich – Calderón obawiał się reakcji fanów, bowiem niektórzy z nich grozili mu nawet zrzeczeniem się statusu socio (a Atleti miało ich wtedy zaledwie 15 tysięcy). Hugo odszedł więc do Pumas, klubu, z którego wyjechał do Europy. Tam spędził dziewięć dni i… trafił do Realu Madryt za 250 milionów peset. Czyli pojechał z Warszawy do Gdańska przez Kraków. Niby dziwne, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie, ale wszyscy byli zadowoleni.
„Zasłużyłem na to, by nosić koszulkę Realu. Wszystko, co się wydarzyło, to moja zasługa. Po więcej pieniędzy mogłem pójść do Włoch lub Barcelony, ale wiem, czego chcę, chcę Realu Madryt” mówił tuż po transferze, który sprawił, że fani Colchoneros go znienawidzili. I nienawidzą do dziś.
Goleador
By zrozumieć fenomen Sáncheza, nie wystarczy tylko o nim przeczytać – to trzeba zobaczyć. Szczęśliwi ci, którzy mieli okazję być na stadionie, gdy zdobywał jedną ze swoich bramek i celebrował ją charakterystycznym saltem – dedykowanym swojej siostrze, trenującej gimnastykę (zresztą reprezentantki Meksyku na igrzyskach olimpijskich). Podobno za czasów gry w ojczyźnie, urządzał sobie swoiste zawody – gdy komentator na stadionie krzyczał „Gooooooooool!”, Hugo próbował powtórzyć tę cieszynkę jak najwięcej razy. Jeszcze szczęśliwsi ci, którzy widzieli jedno z TYCH trafień. Goli, które na kilka chwil zdawały się wymykać logice i zaprzeczać nauce. Chwil, gdy niepozorny Meksykanin potrafił sprawić, że wszyscy wokół wątpili w istnienie grawitacji.
Śmiało, oglądajcie. Z pewnością wrócicie do tego tekstu oczarowani Sanchezem.
Meksykanin był geniuszem w swej dziedzinie, piłkarskim artystą, Van Goghiem futbolu. Co nie oznacza rzecz jasna, że nie zdobywał normalnych bramek. Robił to. Na tyle skutecznie, że w pierwszych trzech sezonach na Bernabéu trzykrotnie zdobywał Trofeo Pichichi (łącznie zgarnął cztery z rzędu, do dziś nikt nie wyrównał tego osiągnięcia), a po roku przerwy dołożył jeszcze jedno. Strzelając 38 bramek, wyrównując rekord Telmo Zarry i sięgając po Złotego Buta.
To była „dziewiątka” w starym typie, mająca tylko jeden cel – zdobycie bramki. Dla Hugo nie liczyło się nic innego, poza prostokątem, którego strzegł bramkarz. Można by go pewnie przyrównać do Cristiano Ronaldo, mimo że ten drugi mecz zaczyna zwykle na skrzydle. Pod względem ambicji i wyznaczanych sobie celów byli jednak identyczni. Do momentu, gdy nadchodził rzut wolny. Wtedy Meksykanin przygotowywał kibiców na to, co miało nastąpić kilka lat później, gdy w Madrycie pojawił się Roberto Carlos – atomowe strzały z lewej nogi, uwielbiane przez madridistas, zaczęły się nie od Brazylijczyka, a właśnie od Hugola.
Jedna bramka jest szczególnie charakterystyczna. Gol z Logrones, gdy Sánchez fenomenalnie uderzył przewrotką. Po meczu, nie uznając fałszywej skromności, powiedział: „Piłka była tak dobrze ustawiona, że mogłem zdecydować, przy którym słupku uderzyć. Wybrałem dalszy, co czyniło strzał bardziej spektakularnym”. Masz rację, Hugo. Czyniło. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że pod wrażeniem był nawet Leo Beenhakker, wówczas trener Królewskich: „Kiedy zawodnik zdobywa takiego gola, mecz powinien zostać przerwany, a wszystkim 80 000 fanów, którzy to widzieli, należałoby wręczyć kieliszek szampana”.
Najlepiej podsumował to wszystko Paul Simpson w artykule dla FourFourTwo: „Był piłkarzem YouTube’a, zanim YouTube istniał”. I tu postawmy kropkę.
Być jak Di Stefano
Osiągnięcia strzeleckie to jedno, sukcesy drużynowe drugie, o czym często przypomina się Cristiano Ronaldo. W przeciwieństwie do Portugalczyka, przyjście Sáncheza i jego indywidualne wyniki, pozwoliły całej drużynie wspiąć się na nieosiągalny, dla innych ekip z La Liga, poziom. Pięć mistrzostw Hiszpanii z rzędu jest tego najlepszym dowodem. W 1986 roku udało się też wywalczyć Puchar UEFA. Gablotę z pucharami uzupełniono trofeum za zwycięstwo w Copa del Rey i trzema Superpucharami.
W całej historii klubu tylko jeden człowiek miał tak wielki wpływ na jego grę – był nim Alfredo Di Stefano, od którego wywodzić można niemal całą, bogatą w trofea i sukcesy, historię Królewskich. Sánchez przywrócił Real na właściwe tory. Powiększając tym samym nienawiść, jaką żywili do niego fani zza miedzy.
Trzeba jednak przyznać, że trafił na idealny moment – w Madrycie nastąpiła zmiana pokoleniowa, która wyparła stare gwiazdy (Santillana, Juanito) i zrobiła miejsce nowym z Quinta del Buitre (Eskadrą Sępa, Piątką Sępa) na czele. Emilio Butragueño, Michél, Chendo, Sanchis i wielu innych. A na pozycji napastnika oczywiście Sánchez. Genialny skład, który miał zapewnić fanom mnóstwo radości. I choć poza boiskiem podobno dochodziło do tarć, to na nim…
„To było niesamowite. Jeśli podałeś piłkę na prawo, to Emilio albo Hugo się nią zajęli. Jeżeli kontynuowałeś bieg, oddawali ci ją z powrotem. Zawsze. Nigdy nie popełnili błędu. (…) To było dziwne – nie jestem w stanie tego dokładnie wytłumaczyć. Polegało to na tym, że niektórzy gracze doskonale się ze sobą rozumieli w danym momencie, a ja miałem szczęście, że mogłem być tego częścią”. Tak mówił po latach Michél, a słowa te przytacza Phil Ball w swojej książce o historii Realu.
Mimo że Sánchez nie znosił określenia „Quinta del Buitre” i szybko poczuł się nim zmęczony (w sezonie 1986/87 powiedział dziennikarzom, że gra w „Quinta de Los Machos” – „Prawdziwych Mężczyzn”), to od początku, aż do końca jego przygody z Realem, wszystko na boisku działało perfekcyjnie. Hugo miał szczęście, że trafił na partnerów, którzy byli w stanie dogrywać mu odpowiednie piłki, a oni z kolei mieli szczęście, że ktoś był gotów zawsze wykończyć ich podanie.
I tak to wyglądało przez siedem lat.
Odcinanie kuponów
Z Madrytem Sánchez pożegnał się w 1992 roku. Po latach, w swoim stylu, powiedział po prostu: „Kiedy przychodziłem do Hiszpanii wszyscy krzyczeli «indio», gdy odchodziłem, również krzyczeli, ale «Hugo!»”. Od „Hindusa” do bohatera? Tak, o ile nie zapytamy o zdanie kibiców Atlético.
Karierę kończył tak, jak dziś robi to wielu zawodników – w ciągu 5 lat obskoczył sześć klubów. Grał w Meksyku (América, Atlante, Celaya), ponownie Hiszpanii (Rayo), USA (Dallas Burn) i Austrii (FC Linz). Karierę zakończył w swojej ojczyźnie, później został trenerem. Początkowo szło mu w tej roli dobrze, zdobył dwa tytuły z Pumas, a jako selekcjoner Meksyku srebro w Pucharze CONCACAF i brąz na Copa América. Później wyniki się pogorszyły, co poskutkowało jego zwolnieniem. W kolejnych klubach radził sobie już gorzej.
Na koniec, warto cofnąć się jeszcze do roku 1997. Na Santiago Bernabéu zorganizowano wówczas mecz pożegnalny, by uhonorować jedną ze swoich największych gwiazd, która dopiero co zakończyła karierę. Główny zainteresowany wybiegł na murawę w starciu z PSG i… strzelił hat-tricka. Czy trzeba dodawać, że jedną z bramek zdobył przewrotką? Typowy Hugo Sánchez.
SEBASTIAN WARZECHA
Dziękuję Markowi Dubieleckiemu za pomoc i udostępnienie materiałów.