Łukasz Kadziewicz zapytany kiedyś, o czym myśli siatkarz w trakcie meczu z Rosją, rzucił w swoim stylu, że o kilkudziesięcioletniej powojennej okupacji. Ironia, ale coś w tym jest. Politycznych podtekstów od polsko-rosyjskiej rywalizacji nie da się już odpruć chyba nigdy. Kibice zawsze będą się nimi nakręcać. A dlaczego my dziś o tym? Spójrzcie w kalendarz. 8 kwietnia. Dokładnie 41 lat temu rozegrano jeden z najsłynniejszych, a zarazem najbardziej irracjonalnych meczów w historii polskiego sportu – podczas hokejowych mistrzostw świata w Katowicach sensacyjnie pogoniliśmy ZSRR 6:4. To dobra okazja, żeby przedstawić trzy najważniejsze naszym zdaniem polsko-rosyjskie naparzanki. Powspominaliśmy je m.in. z bohaterami z tamtych lat.
Baliśmy się, że znów dostaniemy od nich baty
Czego by nie mówić o hokejowej reprezentacji Polski do roku 1976 r., na pewno była ona wyjątkowo regularna. Spośród 25 poprzednich meczów z ZSRR przegrała… wszystkie 25. Nawet jednego wymęczonego remisu. Zdarzył się nawet łomot 0:20, jak podczas mistrzostw świata w 1973 r. A ostatnie trzy spotkania poprzedzające słynną potyczkę w Katowicach wyglądały następująco: 1:16, 1:15, 2:13. Nic, tylko spuścić łeb, zebrać w niego jak najmniej i zjechać do szatni. Bo jak można było w takich okolicznościach dawać Polakom szanse w starciu z radzieckim czołgiem, który był już wtedy 5-krotnym mistrzem olimpijskim? Nikt nie dawał im żadnych szans, nawet pomimo tego, że nasza drużyna na dwóch ostatnich igrzyskach zajmowała szóste miejsce.
Jakby los jeszcze mało kopał naszych hokeistów, to kazał grać ze Związkiem Radzieckim już w pierwszym meczu mistrzostw świata rozgrywanych w Katowicach. Mecz nie był jednak nawet transmitowany na żywo przez telewizję. Jedną z ciekawostek było też to, że to radzieccy hokeiści wyjechali na taflę w biało-czerwonych strojach. Polacy grali w czerwieni, co mogło wprowadzić w błąd mniej zorientowanych kibiców.
– Trochę już czasu minęło… Pamiętam jednak, że najgorsza przed tym meczem była obawa przed kompromitacją. Chwilę wcześniej przegraliśmy z nimi boleśnie na igrzyskach olimpijskich w Innsbrucku i poważnie baliśmy się, że przyjdzie komplet publiczności, a my znów dostaniem od nich baty – wspomina w rozmowie z Weszło Walenty Ziętara, który wystąpił w tym meczu.
– I można powiedzieć, że paradoksalnie właśnie ta obawa nas tak zmobilizowała. Po pierwsze staraliśmy się maksymalnie wypełniać założenia, które stawiał przed nami trener Józef Kurek, a po drugie, co trzeba uczciwie przyznać, mieliśmy dużo szczęścia. Rosjanie kilka razy nie trafili prawie że do pustej bramki, co normalnie im się nie zdarzało.
Drużyna radziecka rozpoczęła spotkanie w nie najsilniejszym składzie. Na ławce zasiadł m.in. bramkarz Władisław Trietjak, do dziś uznawany za jednego z najlepszych zawodników na tej pozycji w całej historii dyscypliny. Po pierwszej tercji szok – Polacy prowadzili już 2:0 po bramkach Mieczysława Jaskierskiego i Ryszarda Nowińskiego! A Andrzej Tkacz bronił świetnie.
Z naszym bramkarzem w ogóle związana była bardzo ciekawa historia, która wydarzyła się przed meczem. Tak wspominał ją po latach w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”. – Wracałem do hotelu, gdy z samochodu przed Novotelem (…) wyszło dwóch tajniaków. Zapytali, dlaczego tu się kręcę. Nie uwierzyli, że jestem zawodnikiem reprezentacji Polski i idę na zbiórkę. Na te mistrzostwa nazwożono esbeków z całego kraju. Nie każdy musiał znać się na hokeju. Miałem pecha, bo trafiłem na mniej rezolutnych. Wciągnęli mnie do auta. Próbowałem wyciągnąć przepustkę, a oni wówczas psiknęli mi w oczy gazem łzawiącym. Może myśleli, że sięgam po broń. Przesłuchiwali mnie, gdy zobaczyłem kolegów z drużyny. Nie mogłem jednak krzyknąć, bo zasłonili mi usta, dostałem też kilka razy z łokcia. Uratował mnie jakiś major. Przechodził obok i mnie poznał.
I na szczęście zagrał. W drugiej tercji zawodnicy ZSRR wciąż cisnęli Polaków, w końcu dwukrotnie pokonali Tkacza, ale biało-czerwoni – chociaż tego dnia tylko czerwoni – dołożyli kolejne trzy: dwie autorstwa Wiesława Jobczyka i jedną Jaskierskiego. W ostatniej tercji lepsi byli wprawdzie mistrzowie olimpijscy zdobywając dwa gole przy jednym Polski (swoją trzecią w meczu bramkę zdobył Jobczyk), ale i tak przegrali ostatecznie 4:6. Konsternacja.
– Po meczu była ogromna radość. Nie spaliśmy przez to całą noc, co odbiło się później na naszej formie, bo na drugi dzień dostaliśmy dwucyfrówkę od Czechosłowacji. Ale to nie o to chodzi, że całą noc balowaliśmy. Po prostu każdy z nas cały czas przeżywał to spotkanie, rozmowy w pokojach nie miały końca: „Jak to było?”, „Co to było?”, „A tamta akcja?”. Po takim przeżyciu nie szło normalnie usnąć – mówi Ziętara przekonując też, że ich relacje z radzieckimi zawodnikami wcale nie były napięte, jakby się wydawało ze względu na panujący wtedy polityczny klimat.
– Znaliśmy się, byliśmy kolegami, niektórzy nawet się przyjaźnili, bo każdego roku regularnie spotykaliśmy się na obozach. Mieszkaliśmy też obok siebie na olimpiadzie w Sapporo w 1972 r. To byli fajni chłopcy, żadne tam bufony. Tyle, że świetnie grali w hokeja. Dla nich, po latach, to był żaden tam ważny mecz. A dla nas najważniejszy. Bo on na zdrowy rozsądek był po prostu nie do wygrania. Kto wie, może kolejny raz Polska wygra z Rosją w hokeja może za 100 lat – dodaje.
Jak na ironię, w tamtym turnieju Polacy ostatecznie spadli z hokejowej lity.
Wagner: „Kurczę, coś musimy zrobić, żeby z tymi Ruskimi wygrać”.
Siatkarską reprezentację Związku Radzieckiego ciekawie opisał kiedyś Zbigniew Zarzycki, mistrz olimpijski i świata ze słynnej ekipy Huberta Wagnera: – Nie można powiedzieć, że Rosjan się nie baliśmy (…) Przez lata dostawaliśmy od nich lanie. Nic dziwnego. Kiedy w 1966 roku pierwszy raz grałem na mistrzostwach Europy juniorów i zobaczyłem, jak ci Rosjanie walą w piłkę, to pomyślałem: „Co ja tu robię?”. To były konie. Kiedyś na jednym z meczów pokazowych w Belgii graliśmy z nimi na parkiecie zrobionym z płytek chodnikowych. Dostałem piłkę bez bloku i huknąłem nią w twarz w jednego z tych ruskich olbrzymów. Krew poszła mu z nosa, ale on wytarł ją ręką, wstał, odszukał mnie wzrokiem. Był w nim prosty komunikat: „Ubijot”. I taka to była ta reprezentacja.
I finał igrzysk olimpijskich w Montrealu w 1976 r. znów miał być dla naszych ciernistą drogą. Przed meczem o złoto Rosjanie wszystkie swoje spotkania wygrali bez straty seta, a więc praktycznie nie napotykając na opór. Polacy dla odmiany momentami męczyli się niemiłosiernie, dopiero w pięciu setach wygrali z Koreą Południową, Kubą i Japonią. Poza tym mieli w nogach jeden mecz więcej, bo Związkowi Radzieckiemu jeden odpadł ze względu na wycofanie się z imprezy Egiptu.
Członek złotej drużyny Zbigniew Lubiejewski po latach utrzymuje jednak, że polska ekipa była wtedy fizycznie wręcz nie do zajechania. – Przed igrzyskami przez kilka miesięcy wykonaliśmy tak katorżniczą robotę, że to się w głowie nie mieści. Dlatego byliśmy przygotowani i na dziesięć setów. Naprawdę. Granie „pięciosetówek” nie było dla nas problemem – mówi Weszło.
Problemem było co innego. Po zwycięskim półfinale do polskiej drużyny wkradło się nieco luzu, niektórzy zaczęli cieszyć się, że srebrny medal jest już pewny. Że sukces został już tak naprawdę osiągnięty.
– Akurat było tak, że mieszkałem z Jurkiem (tak nazywano Wagnera – red.) w jednym pokoju i głowił się, jak poradzić sobie z tym rozprężeniem – opowiada Lubiejewski. – Pamiętam, jak stał na balkonie w wiosce olimpijskiej, palił fajkę i powiedział do mnie: „Kurczę, no coś musimy zrobić, żeby z tymi Ruskimi wygrać”. No i zrobił odprawę, podczas której strasznie zbeształ Edka Skorka, doszło nawet do ostrej wymiany zdań. Wszyscy patrzyli na niego trochę jak na idiotę, bo co on takiego chce, skoro medal już mamy, a on jeszcze wywołuje taką burzę przed samym finałem? Ale to była chyba właśnie psychologiczna zagrywka, żeby ludzi, którzy są już samozadowoleni, jeszcze pobudzić. Tym bardziej, że dosyć długo byliśmy już razem, czuć było zmęczenie materiału, ludzie tęsknili za domem. I wywołanie takiego sztucznego problemu podziałało. Potrząsnął nami. Rosjanie mieli niesamowitą kamandę, ale chyba wysiedli z nami trochę psychicznie. Zobaczyli, że strach ma wielkie oczy i kiedy zaczęliśmy ich trochę przyciskać, puszczały im nerwy.
W decydującym o złotym medalu meczu właśnie tego zabrakło drużynie Jurija Czesnokowa – chłodnej głowy. To był dla nich pierwszy mecz na tych igrzyskach, kiedy poczuli, że ktoś się im postawił. Prowadząc 2:1 w setach, w czwartej partii mieli nawet na rękach dwa meczbole, ale ich nie udźwignęli. Polacy skarcili ich doprowadzając do piątego seta. A wtedy już – jak lubił mówić Wagner – każda piłka jest decydująca. Dla ZSRR stres spętał ręce, bo wyrównana była tylko pierwsza część seta. Od stanu 7:7 rywale nie zdobyli już żadnego punktu. 15:7 i to Polska zgarnęła złoto.
Co ciekawe, mecz zakończył się ok. godz. 4 nad ranem naszego czasu i widzowie w Polsce, chociaż obejrzeli całe spotkanie, to dekoracji medalowej już nie. Wszystko przez to, że satelita, za pośrednictwem którego transmitowano mecz, miał już przerwę w działaniu. Tymczasem polska ekipa szalała z radości. Chociaż później…
– … u Wagnera trudno było odnaleźć jakieś ludzkie odruchy nawet po takim sukcesie. Był dość zamkniętym człowiekiem, który swoje emocje trzymał raczej na uwięzi. Ale po wiosce olimpijskiej na pewno chodził wtedy dumny jak paw – uśmiecha się Lubiejewski.
Jak niesie legenda, Wagner na gorąco po meczu miał jednak powiedzieć, że „teraz wszyscy mogą go pocałować w dupę”. Miało być złoto i jest złoto.
Ja nie wygram złotego medalu? Takiego wała!
– Oficjalna wersja jest taka, że ja zawsze tak pokazuję do poprzeczki, kiedy wygrywam. I tak zostało. Dyplomacja… – mówił mi Władysław Kozakiewicz z tym swoim charakterystycznym szerokim uśmiechem, kiedy jeździł po Polsce promując swoją głośną biografię „Nie mówcie mi, jak mam żyć” spisaną piórem Michała Pola.
Kozakiewicz jechał w 1980 r. na igrzyska do Moskwy z dość kiepskimi olimpijskimi wspomnieniami, bo cztery lata wcześniej w Montrealu był faworytem do złotego medalu, ale ostatecznie nie zdobył żadnego. Wszystko przez kontuzję, a konkretnie zerwaną torebkę stawową w lewej nodze. A teraz faworyt był jeden – Rosjanin Konstantin Wołkow.
Od początku igrzysk na moskiewskich Łużnikach działy się cuda, bo gospodarze stawali na głowie, żeby tylko jakimś sposobem ułatwić wygraną swoim zawodnikom. To otwierali bramy stadionu, żeby dodać trochę wiaterku rosyjskim oszczepnikom, to odgwizdywali spalone próby innym zawodnikom, chociaż wszystko odbywało się jak należy. Nic więc dziwnego, że Kozakiewicz na poważnie bał się, że też zostanie przekręcony. Ostatecznie nic takiego nie miało na szczęście miejsca, ale rosyjska publiczność już zadbała o to, żeby skakało mu się jak najgorzej.
Przy pierwszych wysokościach, które Kozakiewicz pokonywał już w pierwszych próbach, nie było jeszcze tak głośno. Festiwal gwizdów zaczął się jednak, kiedy poprzeczka wisiała już na 5,70. Czyli kiedy zaczęła się gra na poważnie. – Na stadionie słychać było tylko jeden wściekły gwizd. Ja też się wściekłem, wezbrała we mnie adrenalina. Znów zaliczyłem wysokość w pierwszej próbie. Radocha była tak wielka, że wtedy pokazałem publice wała po raz pierwszy. Tak naprawdę był to nieplanowany, spontaniczny odruch zemsty za te gwizdy, za ten strach przed oszustwami sędziów, całą tę opresyjną atmosferę. „No i co?! Gwiżdżecie? A ja i tak jestem najlepszy!”. Na stadionie nie było żadnej reakcji, bo nikt tego nie zauważył. Co innego w telewizji. Tam cały świat zobaczył, że Polak pokazał Ruskim wała, i to jeszcze w Moskwie!
Drugiego wała pokazał przy 5,75, czyli wysokości, która przypieczętowała jego wygraną w tamtym kapitalnym konkursie, kiedy na drugim miejscu – ex aequo z Wołkowem – znalazł się też Tadeusz Ślusarski. Kiedy było już pozamiatane, Kozakiewicz poprosił jeszcze o zawieszenie poprzeczki na 5,78, czyli na poziomie nowego rekordu świata. Zwykle, kiedy po najważniejszych rozstrzygnięciach sportowiec podejmuje próbę bicia rekordu globu, publika dopinguje każdego. W takich chwilach narodowości się zacierają, liczy się przede wszystkim sportowe show. Ale nasz skoczek znów był bezlitośnie lżony przez widownię. I znów mimo kociej muzyki przeskoczył poprzeczkę.
Skoro nie udało się przeszkodzić mu podczas skoków, zabrano mu trochę radości podczas dekoracji, którą zarządzono, gdy trybuny stadionu już pustoszały. Kiedy Wołkow ze Ślusarskim schodzili już z podium, on dalej rozradowany szczerzył zęby do trybun. Jak później przyznał, delektował się chwilą, chciał zapamiętać ją na zawsze.
A wał? Chociaż był wymierzony po prostu w szowinistyczną publikę na Łużnikach, to nabrał znaczenia politycznego. Dla ludzi „Solidarności” gest Kozakiewicza był niemalże tak ważny jak słynne „V”, czyli victoria. Efektem incydentu była nawet skarga, którą do Edwarda Gierka wystosował ambasador ZSRR w Polsce Borys Aristow. Domagał się w niej odebrania złotego medalu. Właśnie wtedy odbyła się słynna rozmowa zawodnika z ówczesnym szefem Polskiego Komitetu Olimpijskiego Marianem Renke, który wezwał go na dywanik, chcąc załagodzić sytuację. To na tym spotkaniu ustalono wersję oficjalną: to był wał do poprzeczki.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
*korzystałem m.in. z książek „Kat. Biografia Huberta Wagnera” i „Nie mówcie mi jak mam żyć.
Fot. 400mm.pl, archiwum prywatne