Śląsk Wrocław to w ostatnim czasie praktycznie wszystko, co złe. Klub naściągał latem wielu obcokrajowców, proces spolszczenia szatni przebiega powoli, kibice nie przychodzą na stadion, próby rozmów z inwestorami czy potencjalnymi kupcami z reguły kończą się fiaskiem, no i jeszcze te wyniki – miejsce tuż nad strefą spadkową. Ale Śląsk, po tym jak wygrał w Niecieczy i popracował dwa tygodnie w spokoju, właśnie zaliczył bodaj najlepszy mecz w sezonie. Za potwierdzenie niech posłuży końcowy rezultat. 3:0.
Wrocławianie grali dziś naprawdę konkretną piłkę – z pewnym planem w głowach, schematami rozegrania akcji, szybko przemieszczali się pod bramkę przeciwnika. Prezentowali futbol techniczny, wykorzystywali fakt, że mają w składzie zawodników, którzy szkolili się w Barcelonie czy Manchesterze City. No, to był ten jeden z bardzo niewielu razy, kiedy pod wodzą Jana Urbana jakoś to wyglądało.
Oczywiście, jak to w polskiej lidze zwłaszcza bywa, możemy się teraz zastanawiać: co by było, gdyby? Co by było, gdyby w 5. minucie meczu Micanski, który minął Pawełka trafił do siatki, a nie uderzył tak, by z linii jeszcze zdążył wybić Celeban? Albo co by było, gdyby jeszcze przy stanie 0:0 sędzia Paweł Gil nie odgwizdał rzutu karnego?
Korona na dzień dobry stworzyła sobie dobrą okazję, ale zamiast iść za ciosem – oddała pole gry i pozwalała się rozkręcać gospodarzom. Niby posiadanie piłki podobne, liczba wymienianych podań zbliżona, ale sposób i tempo gry już inne. Tak oto zupełnie niepilnowany Morioka potężnie kropnął z dystansu, a Borjan odbił na rzut rożny, niepilnowany w szesnastce Roman uderzył obok bramkarza, a tuż przed linią zdążył interweniować Dejmek… Gol wisiał w powietrzu, to czuliśmy, ale niepotrzebnie do gry wkraczał Gil. Nikt chyba nie ma wątpliwości, że Żubrowski Morioki w szesnastce nie faulował. Nikt poza sędzią…
Wrocławianie chcieli jak najszybciej dobić rywala, uspokoić mecz. Pod górkę znów robił Borjan, który co chwila ratował tyłki koroniarzom. Znów bez najmniejszych problemów przed świetną szansą stanął Morioka, który przegrał pojedynek z bramkarzem. To po zagraniu Japończyka otwartą drogę w kierunku bramki miał Pich, ale – jak łatwo zgadnąć – na posterunku był golkiper gości. To on też bronił uderzenie z bliska w zamieszaniu po stałym fragmencie, ściągnął piłkę z głowy Zwolińskiego i sparował bombę Kovacevicia z dystansu.
Na co się to wszystko zdało, skoro – trochę jak przy pierwszej bramce – Korona straciła gole w mniej codzienny sposób. Najpierw Roman przeprowadził indywidualną akcję, mijając z łatwością Grzelaka, a Dejmek uprzedził bramkarza i wbił piłkę do własnej bramki, a potem – Grzelak zagrał ręką w polu karnym. Na 3:0 z jedenastki trafił Kamil Biliński. Poprzedni gol napastnika Śląska, również jego, miał miejsce jeszcze w październiku minionego roku.
Teraz chyba rozumiecie nasze zdziwienie i wynikiem, i naprawdę niezłą grą wrocławian.
Fot. FotoPyk