Pięć dni to sporo. Wydawało mi się, że nie będzie większego problemu, by w środę otworzyć laptopa i napisać coś o niemocy Holendrów oraz wpływie na tę niemoc coraz bardziej międzynarodowych szkółek piłkarskich w Amsterdamie, Rotterdamie czy Eindhoven. Ale nie, jednak nie. Choć widziałem Pawła może z pięć razy w życiu, choć pewnie nawet nie wiedział, że dwa dni po jego felietonie idzie na stronę moja nieporadna próba zmierzenia się z tym formatem – piąty dzień nie potrafię się pogodzić z tym co się stało.
Uznałem, że zamieszczenie tutaj czegokolwiek, co nie jest hołdem dla jednego z moich największych mistrzów będzie idiotyzmem. Dlatego też wklejam, co skreśliłem w niedzielę, dzień po tym, jak Paweł Zarzeczny zszedł do szatni. W sobotę pożegnałem go tekstem prosto z serca, rozpoczętym hasłem, które będzie mi towarzyszyć ilekroć wspomnę Pawła – “zawsze był najlepszy”. Potem były wielokrotnie lepsze, osobiste wspomnienia jego wychowanków i przyjaciół. I choć z nich wszystkich ja mam najmniejsze prawo, by w ogóle się o Zarzecznym wypowiadać – też chcę się z wami podzielić moimi doświadczeniami z jego twórczością.
***
Gdy tylko Krzysiek powiedział mi przez telefon o tym, co się stało, od razu pomyślałem: zawsze był najlepszy. To tragicznie egoistyczne i jest mi wstyd przed samym sobą, ale kolejną myślą było: wreszcie inni docenią tak, jak my go docenialiśmy. Mateusz Święcicki, kilku stałych czytelników, Marcin Borzęcki, ja. Wielbiciele, miłośnicy, by nie powiedzieć wręcz: wyznawcy.
Miałem o tyle łatwiej, że moje kontakty z Pawłem nie były obarczone tym całym ciężarem anegdot i kłótni, które ma 3/4 środowiska dziennikarskiego. Ich wspomnienia dotyczą głównie osobistych relacji z wesołym, bezczelnym i cholernie błyskotliwym człowiekiem, z którym tysiąc razy pili, tysiąc razy się kłócili i tysiąc razy serdecznie śmiali. Nie widziałem się z Pawłem na grillu w Nowym Mieście Lubawskim, nie byliśmy razem w Białymstoku na poszukiwaniach żubrów, nie poszliśmy nigdy na żaden mecz. Nigdy nie pokreślił mi żadnego mojego tekstu, nie wymieniliśmy ani jednego maila, nie rozmawialiśmy w programie. Nie. Ja Pawła znam przede wszystkim z tekstów, gdy wraz z innymi czytelnikami wołałem w poniedziałek rano: “gdzie jest świniak!?”. Po czym szukałem w całym felietonie tego jednego zdania, które mógł sformułować tylko ktoś z taką wiedzą, taką historią, taką zdolnością kojarzenia faktów i ujmowania w sześciu słowach sześciu tysięcy godzin przemyśleń.
I znajdowałem. Prawie zawsze, nawet gdy mu się nie chciało i musieliśmy poprawiać dziesiątki literówek w niedbale skleconym na kolanie tekście.
Pierwszy raz rozmawialiśmy przez telefon. To była rozmowa do czasopisma “To my kibice”. Zapytałem chyba o zamykanie stadionów, po pięciu minutach monologu doszliśmy wspólnie do wniosku, ze Kosowo jest serbskie, a cała wojna na Bałkanach to przede wszystkim starcie agencji marketingowych sprzedających ten tragiczny konflikt i cierpienie tysięcy niewinnych ofiar na zewnątrz. Powiedziałem coś w stylu: “ale wróćmy do tematu”, na co on zripostował od razu: “musisz kontrolować rozmówcę”.
Ta, jakby ktokolwiek w Polsce to potrafił.
Gdy poznaliśmy się już na żywo, w knajpie, od razu zaczął gawędę. Mniej więcej po kwadransie doszedł do występu Zbigniewa Bońka na śniegu w finale Superpucharu Europy, gdy sprytnie założył dłuższe kołki, dzięki którym dominował na murawie. Uśpił moją i Pawła Muzyki czujność i wypalił: a kiedy to było, co? Młodzi? Nie wiecie, wy nic nie wiecie… – załamał ręce wyraźnie rozczarowany, nigdy się nie dowiem, czy bardziej na pokaz, czy jednak jak najbardziej szczerze.
Odpowiedzieliśmy czerwonymi policzkami i zawstydzonym spojrzeniem. Wiedzą zresztą i za 70 lat żaden z nas nie dojdzie do poziomu Zarzecznego, choćbyśmy tak jak on w trudnym dzieciństwie zakopali się w książkach na długie tygodnie.
Ale wracając do tematu – siebie jest mi kontrolować łatwiej – znałem go z jego dzieł, nie ze wspólnych melanży. I dlatego właśnie uważam, że zawsze był najlepszy.
Już kilka lat temu na Twitterze napisałem, że mając swoje “jak co środę” obok poniedziałkowego Zarzecznego czuję się jak w finale Ligi Mistrzów. Prawdopodobnie nigdy nie osiągnę więcej, niż ten obrazek z wewnętrznej rozpiski.
Nazwisko obok nazwiska. Jutro poniedziałek. Nie będzie felietonu dnia. Jeszcze nie wiem, jak sobie z tym wszyscy poradzimy.
***
Paweł nie przestanie figlować jeszcze długo. Na razie numer wywinął mnie. Pewnie pierwszy i ostatni raz w życiu wydrę się, ile sił w płucach śpiewając razem z innymi “Sen o Warszawie”. Resztę szczegółów dotyczących pogrzebu podał Krzysiek, jeśli jakimś cudem ominęliście: tutaj.
Do zobaczenia w piątek.