Kiedy starsi ode mnie powtarzali mi, że im więcej wiosen masz na karku, tym szybciej leci czas, jakoś trudno było mi w to uwierzyć. Stało to dla mnie w zupełnej sprzeczności z logiką. Jak się jednak okazało, była to jedna z najbardziej niedocenionych życiowych mądrości, które przyszło mi usłyszeć. Na przestrzeni lat rzeczą, która w najdobitniej uświadomiła mi przemijanie czasu, jest niewątpliwie piłka.
Choć wydaje ci się, że upłynęło co najwyżej kilka dni, widzisz, jak zawodnicy, którzy jeszcze niedawno byli twoimi boiskowymi idolami, kończą kariery czy zostają trenerami. Zaczynasz czuć się nieswojo, gdy zawrotne kariery robią piłkarze młodsi od ciebie, a za twoich rówieśników wykłada się po kilkadziesiąt milionów euro. Ostatni raz tego dziwnego uczucia związanego właśnie z przemijaniem czasu doznałem, gdy na Weszło natrafiłem na wspominkowy artykuł poświęcony Ronaldinho, który w miniony wtorek obchodził swoje 37. urodziny. Jako że futbol w wielkiej mierze stanowi dla mnie kopalnię wszelkiej maści sentymentów, doszedłem do wniosku, że skorzystam z okazji i na swój sposób powspominam go również i ja.
„Podchodził do futbolu na takim luzie, jak gdyby stadion był jedną wielką Copacabaną, a okrzyki z trybun skoczną, latynoską muzyką w rytm której należało grać. Kiwał, przerzucał, ośmieszał, strzelał i asystował. A to wszystko z uśmiechem tak szczerym, że owację i aplauz serwowali mu nawet kibice drużyn przez niego pogrążanych. Ronaldinho do dziś jest bowiem dla wielu najlepszym dryblerem, jakiego kiedykolwiek wydał futbol”, brzmiał wstęp wyżej podlinkowanego tekstu. Trzeba sobie powiedzieć jasno, że tak naprawdę ciężko znaleźć słowa, które w bardziej trafny sposób określiłyby fenomen Ronaldinho.
Można się zastanawiać, czy gdyby nie frywolny tryb życia i zamiłowanie do szeroko pojętej balangi osiągnąłby w piłce jeszcze więcej. Jest to jedno z tych pytań, na które odpowiedzi już nie poznamy. Bardziej wydaje mi się jednak, że był to typ piłkarza, który trzymany na smyczy i zmuszany do stosowania bezglutenowej diety nigdy nie byłby w stanie na murawie rozwinąć pełni potencjału. Niewykluczone, że zabawię się w tym momencie trochę w tanią psychologię, ale sądzę, że boisko nie było dla niego miejscem pracy, lecz po prostu odzwierciedleniem tego, jaki był na co dzień jako człowiek. Kimś, kto pozbawiony przyziemnych przyjemności, nie czerpałby satysfakcji również z gry.
Gdyby ktoś natomiast zapytał mnie, czy lepszy był najlepszy Ronaldinho czy też najlepszy Messi, prawdopodobnie nie umiałbym odpowiedzieć w jednoznaczny sposób. Jeśli jednak chodzi o same odczucia, pierwszego porównałbym raczej do mistrza rękodzieła, drugiego zaś do maszyny masowo produkującej wyroby najwyższej jakości. Wyczyny Messiego, choć niesamowite, potrafią jednak w moim odczuciu spowszednieć. W przypadku Ronaldinho trudno mi było tego doświadczyć.
Miał on bowiem to do siebie, podobnie zresztą jak dziś Neymar, że wciąż potrafił czymś zaskoczyć. Wymyślić coś, co uważano wówczas za niewynalezione czy też najzwyczajniej w świecie niemożliwe w realizacji. U Leo częściej ulegam natomiast wrażeniu, że to piłkarski kosmita cuda wyczyniający nie dzięki daleko posuniętej fantazji, lecz niebywałemu talentowi, z którego korzysta jednak na autopilocie.
Gdziekolwiek należałoby szukać prawdy (a może po prostu nie da się jej znaleźć?), Messiemu nigdy nie uda się jednak dokonać sztuki, której swego czasu udało się dokonać właśnie Ronaldinho. Nie wiem bowiem, co musiałoby się stać, by Santiago Bernabéu kiedykolwiek zgotowało Leo owację na stojąco. Choć przez długi czas uhonorowanie R10 w ten sposób postrzegałem w kategoriach upokorzenia, zwyczajnie nie byłem w stanie tego zrozumieć, dziś z perspektywy czasu uważam, że zasłużył na to jak nikt inny.
Nawet stojąc od zawsze po przeciwnej stronie barykady, gdzieś tam w duszy cieszę się, że moje początki świadomego przeżywania futbolu zbiegły się w czasie z najlepszym chwilami jednego z ostatnich Brazylijczyków, u których widać było rzeczywistą radość czerpaną z gry w piłkę. Cóż, fajnie będzie go znowu zobaczyć w koszulce Barcelony podczas kwietniowego meczu legend Barcelony i Realu.
Na wspomnienie o Ronaldinho do teraz często też wraca do mnie tytuł jednego z artykułów opublikowanego na łamach „Piłki Nożnej” jakoś na początku lipca 2003 roku, tuż przed transferem Brazylijczyka do Barcelony. „Kto chce problem?”, można było przeczytać w nagłówku. Podejrzewam, że był to tekst, za który autor (nie pamiętam nazwiska) wstydził się potem jeszcze przez długi czas. Mi zaś przez lata było głupio, że bardziej niż Ronaldinho do Realu wolałem Davida Beckhama. Co prawda Anglika bardzo lubię po dziś dzień i mimo wszystko wcale nie uważam go za przereklamowanego piłkarza, ale jednak czasami staram się sobie wyobrazić, jak mogła wyglądać alternatywna historia z Ronaldinho i Ronaldo przywdziewającymi białe koszulki w roli głównej…
O tym, jak daleko zaszła jego legenda najlepiej świadczy fakt, że mimo gwałtownego zjazdu sportowego po odejściu z Barcelony, Ronaldinho nigdy nie był i nie będzie postrzegany jako upadła gwiazda czy gość, który przehulał talent na parkiecie. Na dźwięk jego imienia pierwszym skojarzeniem nigdy nie będzie selfie z ponurą miną, którego nie odmówił w Meksyku jednemu z fanów po zakopaniu się samochodem w rowie. R10 już zawsze będzie kojarzony z tym szczerym, rozbrajającym uśmiechem oraz tym, że niezależnie od klubowych sympatii, po prostu nie dało się go nie lubić.
Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, takich piłkarzy się już nie produkuje. No, chyba że to ten moment, gdy nieświadomie zaczynam powoli idealizować przeszłość. Choć, szczerze mówiąc, nawet jeśli to prawda, to jednak wiem, że raczej nie będę w tym osamotniony.
Myliłem się tylko co do jednego – koniec końców okazało się bowiem, że nawet taki geniusz jak on nie może wiecznie grać na najwyższym poziomie.
Ban