To bez wątpienia nie będzie nudny benefis pełen gości, którzy przyjdą tylko dlatego, że nie wypada nie przyjść, wręczą flaszkę, powiedzą kilka cukierkowych słów, a potem po prostu zapomną o jubilacie. Tegoroczne pożegnanie Usaina Bolta – najpierw w czerwcu w Kingston, a później podczas mistrzostw świata w Londynie – będzie pewnie jak jego całe życie: na pełnym gazie, pełnym luzie i przy pełnych trybunach. Przy tej okazji warto zadać kilka pytań: jak bardzo dryblas z Jamajki zmienił lekkoatletykę, jaka ona będzie bez niego i czy w najbliższych latach ktoś będzie w stanie wymazać jego kosmiczne rekordy świata. – Koniec jego kariery będzie znaczył dla całej lekkoatletyki tyle samo, ile odejście Jordana dla koszykówki, Phelpsa dla pływania, czy przyszłe emerytury Messiego i Ronaldo dla piłki nożnej. To ta sama półka – mówi Artur Partyka.
***
„Zdarzały się wpadki, jak na przykład w marcu, podczas mityngu na Stadionie Narodowym w Kingston. Tego dnia miałem startować w sztafecie 4×400 metrów. W biegu uczestniczył również mój stary rywal Keith Spence. Byłem spokojny, że dobrze wypadnę. Kiedy jednak przejąłem pałeczkę i zrównałem się z nim na łuku bieżni, poczułem dobrze już znany ból w tylnej części uda. Trach! Zerwałem mięsień. Bolało jak cholera. Tym razem zszedłem z toru. Nie miałem ochoty zarzynać się jak w Helsinkach, może dlatego, że stawka nie była aż tak wysoka – sam zresztą nie wiem. W każdym razie, ściskając kurczowo tył uda, chwiejnym krokiem odszedłem na bok.
Spojrzałem w tłum, wypatrując mojego trenera, ale kiedy zbliżyłem się do głównej trybuny, ktoś zaczął na mój widok buczeć. Później ktoś jeszcze, i jeszcze ktoś. Z każdym krokiem to buczenie przybierało na sile. Zanim się obejrzałem, wszyscy na trybunach głośno szydzili ze mnie i wyzywali od najgorszych. Jezu, wyglądali na strasznie wkurzonych. Niektórzy krzyczeli, że celowo przerwałem bieg, bo wiedziałem, że nie wygram. Drwili na całego.
Co to do cholery jest? Aż mnie skręcało, kiedy słuchałem tych komentarzy. Co ja im zrobiłem?
(…)
Trener wyłożył mi, w czym rzecz.
– Usain, musisz zrozumieć, jacy są Jamajczycy. Jeśli jesteś dobry, będą cię nosić na rękach, ale jeśli zawiedziesz ich oczekiwania, będą buczeć. Tak jest na Jamajce. Musisz też zrozumieć, że biegasz przede wszystkim dla siebie, dla nikogo innego. Kraj jest dopiero na drugim miejscu. Nie możesz siedzieć i zamartwiać się, co myślą inni. Jeśli tego nie zrozumiesz, to rzeczywiście daj sobie spokój ze sportem.”
(fragment autobiografii „Szybszy niż błyskawica”)
***
Gdyby wtedy dał sobie spokój z bieganiem, dziś rekordzistą świata na 100 metrów byłby prawdopodobnie ktoś z grona Asafa Powell, Tyson Gay, Justin Gatlin może Yohan Blake. Byłby to jednak pewnie rekord w granicach rozsądku. Ważny, robiący wrażenie, przesuwający pewną granicę, ale czy epokowy? Na szczęście wtedy, w 2006 r., Usain Bolt dobrze przemyślał słowa trenera i uznał, że zamiast dołować się reakcjami trybun, będzie robił swoje. I zaczął robić. A my nie straciliśmy dzięki temu jednej z najpiękniejszych sportowych historii ostatnich dekad. Tak, wiemy, brzmi to bardzo górnolotnie, ale pisząc o Bolcie naprawdę trudno nie popaść w pompatyczne tony.
I dziś ta historia powoli dobiega końca. Jamajczyk już w 2015 r. zapowiedział, że pożegna się z bieżnią w 2017 r., po mistrzostwach świata w Londynie. Ten sezon w ogóle będzie ciągłą celebracją jego odejścia na sportową emeryturę. Wszystko zostało już dokładnie zaplanowane. Najpierw 10 czerwca pożegna się z jamajską publicznością podczas mityngu w Kingstone, na który przyjadą też inni mistrzowie, m.in. David Rudisha, Mo Farah i Wayde van Niekerk. – To będę moje ostatnie zawody na rodzinnej ziemi. Może uronię łzę, chociaż nie jestem osobą emocjonalną – mówił sprinter cytowany przez agencję Reutersa. Jak dodał, chce tego dnia zanotować na 100 m czas poniżej 9.8 s.
Daniem głównym będą oczywiście wspomniane wyżej sierpniowe mistrzostwa świata, gdzie gwiazdor już ostatecznie pomacha na pożegnanie. Czy z kolejnym złotym medalem na szyi?
Jak Jędrusiński pogonił Bolta
Darujemy sobie rozkładanie na czynniki pierwsze wszystkich jego sukcesów, bo te zna każdy, nawet jeśli jest niedzielnym kibicem „lekkiej” i przypomina sobie o niej przy okazji igrzysk czy mistrzostw świata. Wiadomo: 8 złotych medali olimpijskich (dziewiąty z Pekinu w sztafecie stracił niedawno przez dopingową wpadkę Nesty Cartera), 11 tytułów mistrza świata i dwa niebotyczne rekordy świata – 9.58 s. na 100 m oraz 19.19 s. na 200 m. Oba z MŚ w Berlinie z 2009 r.
– Stał się legendą za życia. Jego odejście będzie bez wątpienia jednym z najważniejszych wydarzeń lekkoatletyki w XXI wieku – mówi Weszło Artur Partyka, dwukrotny medalista olimpijski w skoku wzwyż. – Przy okazji komentowania Diamentowej Ligi, gdzie Usain startował, na antenie wielokrotnie już zastanawialiśmy się, jak będą wyglądały te zawody bez niego? Jak będzie wyglądała cała lekkoatletyka bez niego? Niby życie nie znosi próżni i zawsze pojawia się ktoś nowy, ale czy doczekamy się aż tak spektakularnej postaci, która będzie potrafiła przyciągać dziesiątki tysięcy widzów na trybuny i miliony przed telewizory? Za szybko kogoś takiego na pewno nie będzie. Koniec jego kariery będzie znaczył dla całej lekkiej atletyki tyle samo, ile odejście Jordana dla koszykówki, Phelpsa dla pływania, czy przyszłe emerytury Messiego i Ronaldo dla piłki. To ta sama półka.
Dla światowej lekkiej atletyki, która na początku wieku przeżywała kiepski czas, był jak manna z nieba. Dzięki niemu dyscyplina znów stała się sexy.
– On uratował lekkoatletykę przed popadnięciem w medialną drugoligowość – twierdzi Przemysław Babiarz, komentator TVP Sport. – Lata 90. były dla dyscypliny pod względem obecności w mediach znakomite, ponieważ były wielkie nazwiska, takie jak Wilson Kipketer, Hicham El Guerrouj, Michael Johnson, startował jeszcze Carl Lewis. Każdy był w stanie bez trudu wymienić te nazwiska wiedząc, że znajdują się one w czołówce najbardziej rozpoznawalnych sportowców w ogóle na świecie. Ale po roku 2000 zaczęło to zdecydowanie gasnąć. W ogóle kadencja Lamine Diacka (szef IAAF w latach 1999-2015) była pod tym względem fatalna, bo lekkoatletyka uległa pewnemu rozproszeniu. I uratowało to wszystko dopiero wejście smoka Usaina Bolta.
Babiarz wspomina na marginesie, że pierwszy raz usłyszał o nim zresztą przy okazji mistrzostw świata juniorów na Jamajce w 2002 r., gdzie Bolt zdobył złoto na 200 m. – Było tam akurat dwóch polskich managerów, Janusz Szydłowski i Norbert Rokita. Po powrocie mówią mi: „Słuchaj, jest tam taki niesamowity chudziak wysoki na 195 cm i to będzie przebój. Ma 16 lat, a wygrał z 19-latkami”. Wiadomo jak jest z takimi spostrzeżeniami, bo każdy może przepaść. Ale okazuje się, że on nie przepadł. Chociaż początkowo wyhamowały go nieco kontuzje, przez co na igrzyskach w Atenach był jeszcze cieniem samego siebie. Wtedy odpadł zresztą w biegu, w którym startował nasz Marcin Jędrusiński (Polak wygrał tamten bieg, Bolt był dopiero piąty – przyp. RB). I jeśli się nie mylę, pozostaje on jedynym Polakiem, który w seniorskim biegu pokonał go w bezpośredniej walce – dodaje.
Ale ostatecznie to nie Jędrusiński został na blisko dekadę twarzą lekkoatletyki. Zdaniem Roberta Korzeniowskiego, Jamajczyk uratował też dyscyplinę na innej płaszczyźnie.
– Przez historie dopingowe mieliśmy olbrzymi problem wiarygodności w sprincie, który uchodzi przecież za wiodącą konkurencję w “lekkiej”. Bo tak naprawdę liczy się to, kto jest najszybszy na świecie. Tak już jest, że ten kto wygrywa „setkę”, jest królem – mówi 4-krotny mistrz olimpijski. – I niestety mieliśmy tutaj ogromny kryzys zaufania. Po mistrzostwach świata w Paryżu i Helsinkach oraz igrzyskach w Atenach w zasadzie nie mieliśmy gwiazdy, która byłaby w stanie pociągnąć lekkoatletykę, a do tego mieliśmy jeszcze management lekkoatletyczny, który nie szedł z duchem czasu. Dlatego dzisiaj nie wyobrażam sobie tego świata bez Bolta. Z całym szacunkiem dla Kenenisy Bekele, Haile Gebrselassie, Davida Rudishy czy Mo Faraha – bo to wielkie postaci – ale gdybyśmy dzisiaj zapytali osoby niezorientowane w tym sporcie, kto jest największy na świecie, każdy powie – Bolt.
I dodaje: – Na pewno jest wybitnym przedstawiciel jamajskiej szkoły biegania, ale mam wrażenie, że stał się ikoną należącą do całej ludzkości. On prawie że jest beznarodowościowy dla odbioru lekkoatletycznego. To nie jest „ten” Jamajczyk, tylko nasz Usain Bolt.
„No gdzie są ci moi rywale?”
Dzieje się tak, ponieważ Bolt tak samo jak swoimi medalami i rekordami, zasłynął niebanalnym stylem bycia. Wieczny luzak, który potrafił tańczyć w momencie, kiedy innych spalała trema, gość, który nie nosił głowy w stratosferze, tylko wiedział, że jest dla kibiców. Przybicie żółwika z pracownikiem obsługi stadionu? Spoko. Śpiewanie razem z dziennikarzem podczas wywiadu? Dlaczego nie. Wjechanie na stadion mini bolidem Formuły 1, tak jak w Oslo w 2013 r.? To mi w duszy gra.
Tak samo jak elementem sportowej popkultury stał się jego słynny gest, czyli „łuk Bolta”. Lub „błyskawica”, jak kto woli. To też stały element show, chociaż tutaj można mówić o pewnej… ściemie. Otóż świat poznał ten gest oficjalnie podczas igrzysk w Pekinie. Sam Bolt zapytany o niego odpowiedział wtedy, że wszystko wyszło spontanicznie, zupełnie czegoś takiego nie planował. Ale w odmętach internetu można znaleźć dowód, że z rękami cudował już znacznie wcześniej.
„Luz” to zresztą jego drugie imię. Do historii przeszło szczególnie jego nietypowe zachowanie podczas finałowego biegu na 100 m właśnie w Pekinie. Kiedy wyszedł na wyraźne prowadzenie, w okolicach 80 metra nieoczekiwanie rozłożył szeroko ramiona, zaczął rozglądać się na boki, jakby ostentacyjnie pytał: „No gdzie są ci moi rywale?”. Kibiców to urzekło, bo takich fajerwerków nie oglądali już dawno. Ale znaleźli się też tacy, którzy krytykowali jego w pewnym sensie lekceważące zachowanie względem innych zawodników, przebąkując nawet o dyskwalifikacji. Ale nawet z tak ekwilibrystyczną końcówką zdołał pobić swój rekord świata z Nowego Jorku (9.72 s.), wyciągając go na 9.69 s. Pytanie, jaki miałby czas, gdyby zachował pełną koncentrację do samej mety.
Ale właśnie m.in. przez takie zachowania zabijają się o niego organizatorzy mityngów na całym świecie. – Bolt jest wielką atrakcją każdych zawodów. Oczywiście jego obecność kosztuje mnóstwo pieniędzy, bo są to sumy liczone w setkach tysięcy dolarów, ale i tak cały czas stoi do niego kolejka. Bo pamiętajmy, że to Bolt wybiera miejsca startu, a nie organizatorzy jego – mówi Partyka.
„Czy człowiek może jeszcze szybciej przebierać nogami?”
Jego rekordy świata na 100 i 200 m wydają się być wyśrubowane do granic możliwości. Czy z tych dystansów można wycisnąć jeszcze więcej?
– Jego bieg na 9.58 s. obejrzałem później wielokrotnie i już wtedy powiedziałem tak: 200 m może jeszcze poprawić, ale tego nie ma szans – mówi Artur Partyka. – Proszę sobie włączyć ten bieg raz jeszcze. Tam było wszystko niemalże perfekcyjnie dograne. Trafił w strzał, świetnie wyszedł z bloków i zrobił to, czego nie zrobił rok wcześniej w Pekinie – pobiegł do końca z finiszem, już bez żadnych gestów, rączek do góry. „Setka” berlińska była perfekcyjna. I moje słowa się sprawdziły. Bolt przez kolejne sezony nie dobił już do tego wyniku. Zbliżał się do niego, ale go nie przebił. Natomiast na 200 m moim zdaniem jest w stanie polecieć nawet poniżej 19 sekund lub w okolicach tego.
Wcale niewykluczone więc, że jego rekordowe wyniki będą miały coraz dłuższą brodę. Tak jak w przypadku słynnej Florence Griffith-Joyner, która swoje rekordy – 10.49 s. i 21.34 s. – ustanowiła w 1988 r. (inna sprawa, że podejrzewano ją o doping).
Gdyby szukać nieco słabszych stron Bolta – o ile w jego przypadku w ogóle można o takich mówić – byłaby to jego reakcja startowa. Sam zresztą nie ukrywał, że w tym elemencie chciałby być lepszy. Zdarzały się bowiem biegi, kiedy wyraźnie zostawał w blokach. Tak było chociażby w finale 100 m w Rio, gdzie przez większość dystansu prowadził Justin Gatlin. Mimo to Bolt i tak go w końcu dopadł, a ostatnie metry były już egzekucją. Ale wszyscy pamiętają też historię z mistrzostw świata w Daegu w 2011 r., kiedy zanotował falstart, przez co został wykluczony z finału. – Czekacie na moje łzy? Nic takiego się nie stanie, wszystko ze mną ok – mówił wtedy do dziennikarzy na stadionie, chociaż był wyraźnie załamany.
– Kiedyś próbowano już „złożyć” idealnego sprintera. Składał się on z kilku nazwisk i wyszło, że taki ideał osiągnąłby 9.37 s. Na pierwszych dziesięciu metrach zaczynałby Kim Collins, potem wymieniani byli m.in. Maurice Greene i Asafa Powell, ale ostatnią pięćdziesiątkę biegnie już tylko Bolt. U niego prędkość maksymalna spada dopiero w ósmej dziesiątce, podczas gdy wszyscy inni zwalniają dużo wcześniej. I to może być też odpowiedź na pytanie, jaki typ zawodnika może pobić jego rekord. Taki, który będzie miał wytrzymałość szybkościową pozwalającą biec kolejne odcinki w takim samym tempie, najlepiej do samej mety. Bo czy człowiek może jeszcze szybciej przebierać nogami? Nie wiem – zastanawia się Przemysław Babiarz.
Robert Korzeniowski: – Dziś nie ma takiego człowieka, który by mu dorównał. Tak samo jak nie mógłbym wskazać dziś osoby, która mogłaby być jego następcą w sprawowaniu rządu dusz lekkoatletyki. Ale kto wie, być może pogromca Bolta już się nawet urodził. Ale czy ma on dziś 2 lata, 5 czy 15, tego nie wiemy…
RAFAŁ BIEŃKOWSKI