Jedna z najlepszych polskich tyczkarek w historii. Fruwała wysoko, mimo że cierpi na… lęk wysokości. Dlaczego Novak Djoković mógł uznać ją za psychofankę? Jak doszło do tego, że została radiowcem? Która gwiazda polskiej sceny muzycznej zaśpiewała na jej ślubie? Co dał jej Taniec z Gwiazdami? Zapraszamy do lektury rozmowy z Moniką Pyrek.
***
W trakcie swojej kariery nieustannie wzlatywałaś kilka metrów nad ziemię. Dlatego kibiców może dziwić, że masz lęk wysokości.
Do pewnego momentu sama siebie o to nie podejrzewałam, ale okazało się, że niestety go mam. Oczywiście z biegiem lat gdzieś tam zanikał, szczególnie wtedy, kiedy wszedł automatyzm oddawania skoków. W skoku o tyczce zaczął wracać wraz z tym jak robiłam się coraz starsza. Chyba każdy z nas tak ma, że w momencie kiedy nabiera doświadczenia, już jest bardziej świadomy wszystkich zagrożeń, to ułańska fantazja odchodzi na dalszy plan. Wtedy zaczynasz uświadamiać sobie, jakie to niebezpieczne. Co ciekawe do tej pory, gdy wejdę na wieżowiec i spojrzę w dół, to jest to duże wydarzenie dla mnie, więc raczej staram się tego unikać. Z kolei na basenie nigdy w życiu nie skoczyłam na basenie wyżej niż z wieży pięciometrowej.
Skok o tyczce to była miłość od pierwszego wejrzenia?
Na początku broniłam się przed nim jak tylko mogłam! Byłam zakochana w skoku wzwyż. Z całej naszej grupy lekkoatletycznej wszystkie byłyśmy testowane w kierunku skoku o tyczce, gdyż była to nowa konkurencja, dopiero wchodząca wtedy do naszego kraju. Pół roku trenowałam z przymusu i dochodziło nawet do takich sytuacji, że trener musiał mnie przekupywać na różne sposoby, bym nie rzuciła tego w cholerę. Aż nagle okazało się, że mam trzeci wynik w Polsce i bardzo szybko łapię wszelkie aspekty techniczne. Wtedy zaczęłam myśleć, że może faktycznie uda mi się coś w tej dyscyplinie osiągnąć.
Mało kto o tym wie, ale rozpoczynałaś karierę od koszykówki.
Właściwie to ja biegałam za moim starszym bratem. Od zawsze był wielkim fanem sportu. Miał nawet zdawać do szkółki piłkarskiej w Arce Gdynia, ale było tam wymagane zaświadczenie od dentysty. Tymczasem mój brat, który nienawidzi wizyt u stomatologa, nie był w stanie się przełamać i nie poszedł na badania. Wtedy też zakończyła się jego próba zawojowania zawodowego sportu, choć kapitalną sprawność ruchową ma do dzisiaj. Mieszka w Dublinie już od około dwunastu lat. Nawet namówiłam go jakiś czas temu na bieg w Wings For Life, gdzie bez żadnego treningu przygotowawczego przebiegł w dobrym tempie 13 kilometrów, więc potencjał w nim drzemał naprawdę spory. W tym roku tez biegniemy! Zbieram swoją drużynę. Może ktoś z was się skusi?
Samo uprawianie przez ciebie lekkoatletyki nie było aż tak oczywiste.
To prawda. Nie pochodzę z majętnej rodziny, która mogła pozwolić sobie na wszystkie fanaberie. Ojciec był stoczniowcem, a mama księgową. Nikt nie miał żadnych tradycji sportowych. Moja zabawa ze sportem stała się więc takim skokiem w hierarchii społecznej. Wiązało się to także z tym, że zaczęłam wyjeżdżać na różne zgrupowania, co było dla nas powodem do dumy. Trafiłam też stosunkowo szybko do kadry narodowej, więc wiązało się to dla nas z jakimś szaleństwem, którego zupełnie się nie spodziewaliśmy. Gdzieś tam otworzyły się dla mnie drzwi do nowego świata. Pamiętam, w jaki sposób patrzyłam na moich skaczących kolegów, bo koleżanek nie było – zaczęłyśmy w końcu skakać jako pierwsze. Faceci byli naszymi naturalnymi wzorcami. Adam Kolasa, Krzysiek Kusiak… to była ścisła czołówka europejska. Niemalże zawsze kwalifikowali się do finałów mistrzostw Europy. Pamiętam moment, kiedy mieli 23 czy 24 lata. Wtedy jeszcze powtarzałam, że jak będę miała tyle lat co oni, to już na pewno nie będę skakała o tyczce, bo to przecież wyłącznie zabawa. Tymczasem okazało się, że startowałam dłużej niż oni.
Istniała między wami jakaś współpraca?
Generalnie tak. Był taki moment, że trener więcej uwagi poświęcał nam, bo jednak musiał wdrożyć całą ekipę, nauczyć dziewczyny wszystkiego od podstaw. Chłopaki wiedzieli jak to robić, było to dla nich bardziej naturalne niż dla nas. Trener musiał też walczyć bardziej o to, abyśmy miały odpowiednie szkolenia i dofinansowania. Jego zadaniem było przekonanie, iż to konkurencja, która nie będzie chwilową modą, tylko wpisze się na stałe do lekkiej atletyki. Skutkiem tego było to, że chłopaki stali się lekko zazdrośni, co powodowało różne wojenki. Na szczęście nie trwało to zbyt długo. Później było już ok, a my mieliśmy fajną, zgraną drużynę. Ja miałam to szczęście, że mój trener, Edward Szymczak, był szkoleniowcem kadry, więc byłam w tej głównej grupie, która każdego dnia mogła liczyć na szkolenie na najwyższym możliwym poziomie.
Potem zmieniłaś jednak trenera.
Przeprowadzając się z Gdyni do Szczecina, co było bardzo dobrą decyzją, miałam 22 lata. I to raczej z nieprzychylną opinią Polskiego Związku Lekkiej Atletyki i szefa szkolenia. Odchodziłam od trenera kadrowego do trenera asystenta, który został zatrudniony w Szczecinie, kiedy powstał nowy stadion i hala lekkoatletyczna. Coś mi podpowiadało, że jeśli tam zostanę, to nie będę już trenowała, a ze Sławkiem Kaliniczenko rozwinę skrzydła. Myślę, że dzięki tej decyzji trenowałam jeszcze 10 lat.
Co w trakcie kariery dawało ci większą frajdę – lot w górę czy spad w dół?
Ciekawe pytanie. Wiesz, w tyczce faktycznie jest taki moment lotu. My mówimy, że kiedy ta tyczka pstryknie, to wtedy rzeczywiście czujesz, że lecisz. To jest najfajniejsze. Odbicie jest najtrudniejsze w tej dyscyplinie. Jeżeli masz jakiekolwiek lęki, to jest to straszne przeżycie, serio. Samo lądowanie często jest na bardzo twardy materac, to z kolei potrafi zaboleć. Z reguły jest tak, że im starszy materac, tym mniej boli.
Czyli rozumiem, że niektóre zawody kończyły się z siniakami na ciele.
Zdecydowanie. Z Anią Rogowska nieraz się śmiałyśmy, że najbardziej obrywa szyja. Kiedy spadałyśmy na materac, to od siły uderzenia rzucałyśmy się na wszystkie strony. Wtedy każdy tyczkarz się napina, trzymając szyję bliżej reszty ciała, żeby ewentualne uderzenie głowy nie spowodowało niczego niebezpiecznego. Często na następny dzień nie dało rady nią ruszyć, dotknąć szyi i normalnie przełykać. Najfajniejsze były te materace, które sprężynowały. Wtedy odbijałyśmy się od nich i momentalnie wstawałyśmy na nogi, bez żadnego wysiłku. I jazda dalej.
Zdarzył się kiedyś skok, który mógł naprawdę skończyć się dla ciebie źle?
Dla mnie nie, skakałam w miarę bezpiecznie. Może dzięki temu, że robiłam to dobrze technicznie i nie było w tym takiego dużego szaleństwa. To nie było skakanie, które bazowało na szybkości i sile. Jak wiedziałam, że coś jest nie tak, to odpuszczałam w odpowiednim momencie. Z tego co pamiętam to tylko raz złamała mi się tyczka – i to w treningu na krótkim rozbiegu. Pękła ze starości, przeszłam nad tym do porządku dziennego, całą sytuacją bardziej przejął się mój trener. Błyskawicznie do mnie podbiegł i wypytywał, czy wszystko ze mną dobrze i czy nie oberwałam kawałkiem tyczki. Myślę, że 99% tyczkarzy na świecie miało taki moment w swojej karierze.
Pytam nie bez powodu, jakiś czas temu było głośno o 23-letniej tyczkarce, Kirze Gruenberg, która miała poważny wypadek na jednym z treningu i została sparaliżowana.
To jest dla mnie bardzo trudna historia, którą mocno przeżyłam. Jej tata jest trenerem. Dla ojca-szkoleniowca zawsze ciężko to wyważyć, gdyż są tylko dwie drogi. Albo dajesz za mało obciążeń swojemu dziecku, albo, niestety, za dużo. Myślę, że bardzo rzadko zdarzają się tylko sytuacje, kiedy rodzic potrafi nadać odpowiednie proporcje między byciem rodzicem i trenerem. Z tego co wiem to cała sytuacja działa się też na oczach mamy Kiry. Nie jestem nawet w stanie sobie wyobrazić co teraz czują. Z wielkim podziwem obserwuję jak ona wraca do funkcjonowania. Ma w sobie mnóstwo motywacji i hartu ducha.
Jaki sport najchętniej oglądasz?
Chyba piłkę nożną. Oczywiście, pierwsze miejsce ma lekkoatletyka, ale oprócz niej lubię futbol wydaniu reprezentacyjnym. Mam też kilku idoli sportowych, których nie znam osobiście, ale im kibicuję. Jak chociażby Novak Djoković, którego uważam za wzór sportowca. W wiosce olimpijskiej miałam nawet okazję chwilę z nim porozmawiać. Widziałam, że wszyscy zawracali mu głowę i nie za bardzo chciałam być kolejną taką osobą, ale uznałam, że druga szansa może się już nie powtórzyć. Opowiadałam mu o wyborach do MKOL-u, a jednocześnie myślałam, że pewnie w ogóle go to nie interesuje i zastanawia się o co tej dziewczynie w ogóle chodzi. W końcu przeszłam do tego, że czytałam jego książkę i wtedy stwierdziłam, że pewnie uważa mnie za jakąś psychofankę. Ale mamy wspólne zdjęcie!
Zareagował sympatycznie?
Tak. Cały czas mnie słuchał, był naprawdę miły, bardzo miły. Ale na następny dzień wyprowadził się z wioski olimpijskiej i stwierdziłam, że to pewnie przeze mnie. Psychofanka z Polski przyjechała, to trzeba się ewakuować.
A z polskich idoli?
Myślę, że Robert Lewandowski jest taką osobą, która naprawdę jest wzorem dla innych. To człowiek, który tak profesjonalnie podchodzi do sportu, że naprawdę jest czego pozazdrościć. W sporcie indywidualnym jest to łatwiejsze do zrozumienia, bo my jesteśmy panami swojego losu i to niezależnie od tego, kto wystartuje obok i tak twój los jest w twoich rękach. Nie możesz polegać na kimś innym. W drużynowych sportach jest trochę inne podejście. Widzę, że Robert jest takim typowym indywidualistą, który mimo to gra dla drużyny. Bardzo mi się to podoba, pod każdym względem.
Jak to jest spędzać w końcu w domu trochę więcej czasu niż kilka dni w miesiącu?
No właśnie wcale tak nie jest. To było moje marzenie, bo właściwie życie na walizkach najbardziej zaczynało mi doskwierać pod koniec mojej przygody ze sportem. Czasem budziłam się w jakimś hotelu i potrzebowałam chwili, żeby się zastanowić gdzie jestem. Małym marzeniem stawało się to, by rozpakować kosmetyczkę i mieć te wszystkie rzeczy wyłożone u siebie w łazience albo posiadać uchwyt do suszarki. To są takie przyziemne rzeczy, ale które w pewnym momencie mają duże znaczenie, bo szukasz takiej przynależności do miejsca. Ten Szczecin zawsze był dla mnie domem, od pierwszego dnia, gdy się już wprowadziłam. Gdy myślałam o tym mieście, to dodawałam zawsze słowo “dom”. Oczywiście, na to buntuje się moja mama. Ona kocha Gdynię, ja też ją kocham, ale znalazłam swoje miejsce tutaj. Ona z Polanicy przeprowadziła się do Gdyni i tam znalazła swoją przystań. Myślałam, że to życie będzie jakby spokojniejsze, ale jak się okazuje, teraz kiedy już nie trenuję, nie mam wymówek. Kiedyś był sport, nie mogłam przyjąć ileś tam zaproszeń na różne wydarzenia czy do jakiejś konkretnej współpracy. Zawsze sport był na pierwszym miejscu. Teraz to się zmieniło.
Słyszałem, że największym twoim wyzwaniem w pacy w radio było wstawanie o wczesnej godzinie.
Oj tak. Prowadzenie porannych programów było dla mnie dużym wyzwaniem i jednocześnie skokiem na głęboką wodę. Kiedy zadzwoniono do mnie z Radia Szczecin, to raczej myślałam, że chodzi im o wykorzystanie wizerunku albo jakąś sportową akcję. Kiedy jednak padło pytanie, czy chcę pracować w radiu, to odpowiedziałam, że chyba oszaleli. Pierwsze co przyszło mi do głowy, to to, że uciekam, bo nigdy nawet nie pomyślałabym o tym, że mogę pracować w tej branży. Najpierw się wycofałam, ale później mnie przekonano. Zaczęło się od zajęć z dykcji i emisji głosu, co okazało się fajnym doświadczeniem. Później się w to wkręciłam.
Na tyle, że stało się to dla ciebie pasją?
Myślę, że tak, bo to podobny poziom adrenaliny i zaangażowania, jak w sporcie. W radiu, po paru latach, powiedziano mi, że w trzy lata nauczyłam się tego, co inni w 10 lat. To też pokazuje jak sportowcy podchodzą do swoich celów. Na pewno traktowałam to jako pasję, ale to trudna praca. Mi trafiła się działka z zapraszaniem i przeprowadzaniem wywiadów z gwiazdami. Najcięższą sprawą jest dotarcie do nich. Sama rozmowa to już czysta przyjemność. Natomiast samo znalezienie kontaktu, terminu i zorganizowanie tego wszystkiego, to już harówka. Researche są bardzo trudne, a ja jestem Zosią Samosią i mimo, że miałam wydawcę, który zawsze mi pomagał, to bardzo dużo sama nad tym siedziałam. Jest więc pewna trudność w tej pracy, zwłaszcza z perspektywy programu cotygodniowego. Co tydzień musisz mieć gwiazdę, a Szczecin nie jest Warszawą, gdzie gwiazdy są bardziej dostępne. Zdarzało się tak, że w tygodniu nagle musiałam zrobić pięć wywiadów. Co przy drugim zajęciu – bo przecież jeszcze pracuję w Azoty Arenie, plus małe dziecko i fundacja – stawało się prawdziwą gonitwą.
Która z tych rozmów była najbardziej stresująca lub najmocniej zapadła ci w pamięć?
Mam kilka osób, z którymi do tej pory nie odważyłam się przeprowadzić wywiadu. Myślę, że Krystyna Janda jest taką osobą. Zrobiłam jedno podejście, ale wtedy nie miała możliwości, żeby się umówić. Bałam się też spotkania z Kazikiem Staszewskim, ponieważ stwierdziłam, że jeszcze nie dorosłam do rozmowy z nim. Jest ileś takich osób, z którymi miałam przeprowadzić rozmowę, ale coś mi podpowiedziało, że to jeszcze nie teraz, nie jestem gotowa, to nie ten poziom dziennikarstwa. To też wynika z mojej duszy sportowca, która gdzieś się wyłania i wiem, że nie jestem jeszcze na tym poziomie, by rozmawiać z najlepszymi.
Jesteś zła na siebie za którąś z rozmów i przeprowadziłabyś ją najchętniej jeszcze raz?
Chyba nie mam takiego poczucia. A wracając jeszcze do tych jednych z najlepszych. Jedna z przyjemniejszych odbyła się z Robertem Lewandowskim. Bardzo fajnie nam się rozmawiało i to była inna rozmowa niż zazwyczaj – dużo było o jego pasjach i codziennym życiu. Moje wywiady głównie są o relacjach międzyludzkich. Wszyscy mówili, że wywiady ze sportowcami były najlepsze. Może też dlatego, że więcej wiem na temat sportu i więcej czuję oraz rozumiem. Lubię rozmowę z Kasią Nosowską, której jestem wielką fanką. Jak już miałam stanąć przed nią z mikrofonem, to się cała trzęsłam – jak przed mistrzostwami świata. Więc to są takie fajne, pozytywne emocje. Super jest też być na antenie, to jest podobny stres do tego sportowego. Mam jakiś czas na wypowiedzenie kilku słów i przekazanie czegoś interesującego słuchaczom. W pewnym sensie podobnie jak na stadionie – masz minutę na oddanie skoku i wszystkie oczy zwrócone są w twoją stronę. W radio też zapala się czerwona lampka, jest nagranie i po sprawie.
Spóźniłaś się kiedyś na jakiś wywiad?
Nie. Nie powiem kto, ale jedna osoba po wywiadzie powiedziała mi, że nie życzy sobie, aby ta rozmowa ujrzała światło dziennie. To jedyne moje niemiłe doświadczenie i jednocześnie zaskoczenie co do osoby.
Czyli sportowiec?
Były sportowiec, który przeszedł później do showbiznesu. Generalnie była to dla mnie dobra rozmowa, nie wiem tak naprawdę co się wydarzyło. Były jakieś tłumaczenia menadżera dlaczego nie chcą emisji, jednak dosyć niejasne. Nie, bo nie.
Z reguły wolisz zadawać pytania czy na nie odpowiadać?
Różnie, chociaż chyba jednak wolę odpowiadać. Wiesz, mam czasem straszny sen. W trakcie kariery śniło mi się, że biegnę z tyczką i nie mogę nic zrobić. Jakieś zakręty, tunele, rozbieg trwa wieki i nie jestem w stanie dobiec do dołka i się odbić. Taki najgorszy radiowy koszmar wygląda tak, że nagle dzwonią do mnie z radia, dają mikrofon i każą zrobić reporterkę, czyli takie rzeczy, których nigdy nie doświadczyłam. A tu już czeka gość, któremu trzeba zadać dziesięć pytań. To takie moje małe koszmarki sportowe i radiowe. Inna sprawa, że zawsze później docierały do mnie przemyślenia, że najchętniej zmieniłabym coś. Inaczej zadała pytanie, dopowiedziała więcej lub coś jeszcze wyciągnęła z rozmówcy. Zawsze jednak starałam się być przygotowana, bo mam za sobą doświadczenia, kiedy ktoś przede mną stawał i zupełnie nie wiedział o co mnie pytać. Rozumiem, że coś może się pomylić, ale jak już idziesz konkretnie do tyczkarki, to nie mów, że ona skacze wzwyż. Zdarzały się takie sytuacje. Z Anką Rogowską często się nabijam, bo ona czasem jest Moniką Rogowska, a ja jestem Anią Pyrek.
Brzmi jakbyś naprawdę to uwielbiała. Zatem dlaczego na początku stycznia zakończyłaś współpracę z Radiem Szczecin?
Umowa wygasła z końcem roku i nie otrzymałam propozycji przedłużenia. Zmienił się zarząd radia, który najwyraźniej nie widział mojej audycji w nowej ramówce. Podobno radiowcem zostaje się na całe życie, więc może kiedyś do niego wrócę. Sport nauczył mnie tego, żeby iść do przodu, nie oglądać się za siebie, nie rozpamiętywać, myśleć pozytywnie i właśnie to robię. Skupiłam się na pracy w fundacji. W połowie marca ogłosiliśmy nasz pierwszy i wiodący projekt – Fundusz Stypendialny „Skok w marzenia”, stworzony razem z firmą Netto. Będziemy wspierać młodych sportowców, fundować stypendia, otaczać opieką i przede wszystkim kibicować. Nabór wniosków właśnie trwa. Czekamy na zgłoszenia do 30 kwietnia.
Mamy już sport, mamy radio, ale to nie wszystko. Marysia Sadowska i utwór „szybciej, wyżej dalej.” Skąd w ogóle pomysł na to?
Poznałyśmy się na planie programu „mój pierwszy raz”. Prowadził go Jerzy Kryszak. Zaproszeni goście mieli tam za zadanie wykonać coś po raz pierwszy w życiu. A że zawsze byłam fanką Marysi i jej muzyki, to zaproponowałam, że może wspólnie coś zaśpiewamy. Wiązało się to trochę z tym, że jako dziecko miałam zaproszenie do szkoły muzycznej. Doszło do tego, bo na lekcji… wystukiwałam długopisem rytm za panem grającym coś na fortepianie. Na to przesłuchanie poszłam z mamą, ale stojąc w kolejce, przysłuchując się innym rodzicom, mówiącym że ich dziecko już tyle i tyle lat gra na skrzypcach czy fortepianie, zwątpiłam w sens prezentacji. W końcu miałam tam wpaść z długopisem i wystukać rytm. Uciekłyśmy do domu, a ja nigdy nie dowiedziałam się czy to była moja droga. Co do tego utworu – zgadałyśmy się z Marysią, zaśpiewałyśmy razem i jednocześnie bardzo się polubiłyśmy. Utrzymujemy kontakt do dzisiaj. Zrobiła mi też niesamowitą niespodziankę na ślubie – zaśpiewała specjalnie dla nas. Później była też na moim benefisie, gdzie wspólnie zaśpiewałyśmy tę samo piosenkę, co w programie, czyli “Kiedy nie ma miłości”.
Jesteś absolwentką Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytety Gdańskiego. Udało ci się w jakikolwiek sposób wykorzystać zdobyte wykształcenie?
Jeszcze nie. Może taki zmysł organizacyjny i administracyjny mam do tej pory, ale to oczywiście coś innego. Myślę, że teraz mi się przyda ta wiedza, muszę ją odkurzyć, bo otworzyłam fundację własnego imienia. Mam wokół tego tysiąc pomysłów. Na pewno będę chciała wykorzystać fundusze unijne i tu z pewnością przyda się to czego się nauczyłam. Skończyłam studia 11 lat temu, więc gdzieś ta wiedza pewnie jest, w jakiejś klatce, którą muszę otworzyć. Teraz się śmieję, bo ja przez całe swoje życie byłam fizyczna. A tu się nagle okazuje, że od czterech lat pracuję na pełnych obrotach w zupełnie inny sposób. Dlatego też to zmęczenie jest całkiem inne. By odnaleźć balans w moim organizmie, staram się wciąż regularnie ćwiczyć, czułabym się bez tego fatalnie.
W tym wszystkim mamy jeszcze taniec z gwiazdami i twoje zwycięstwo w jednej z edycji.
Ja się tak naprawdę nie zgodziłam na udział w tym programie – mój mąż zrobił to za mnie. Zadzwonili do mnie już trzeci raz, ale wciąż nie byłam przekonana. Byłam po kontuzji, próbowałam wrócić do sportu, zmagałam się z wątpliwościami. Zaczęłam się bać skakać i po raz kolejny nie udało mi się uzyskać minimum kwalifikacyjnego na mistrzostwa Europy, gdzie powinnam to z palcem, nie powiem gdzie, skoczyć. Zawody były w Stanach Zjednoczonych, gdzie nie zaliczyłam żadnej wysokości. Jechałam tam specjalnie, bo to takie cudowne miejsce dla tyczkarzy, gdzie wszyscy skaczą wysoko. Mówiłam sobie, że jak nie tam, to już nigdzie. Tymczasem nie zaliczyłam żadnej wysokości. Przyszło wtedy totalne załamanie. Ustaliłam wtedy z mężem, że nie wezmę udziału w Tańcu z Gwiazdami.
Było jednak inaczej…
Doleciałam do Polski i okazało się, że już wszystko zostało załatwione i mam wystartować. Coś go tknęło, zauważył, że jestem już w takiej kondycji psychicznej, że muszę odpocząć od sportu i znaleźć się w innej dla siebie sytuacji. Pewnie gdyby nie ten taniec, to nie dociągnęłabym już tych kolejnych trzech lat kariery sportowej. Co prawda nie zdobyłam już żadnego medalu, ale to nieistotne.
Idąc do tego programu, po badaniu popularności, bo produkcja takie robi, wychodziło, że odpadnę w drugim odcinku. To, że przechodziłam z odcinka na odcinek, to też dla mnie było dowodem na to, że zdobywam sympatię widzów i jednak ktoś lubi tyczkę i mnie. Teraz nawet mam wrażenie, że popularność zawdzięczam nie osiągnięciom sportowym, ale właśnie temu programowi. Tuż po nim, przez kolejne cztery miesiące, dostałam o wiele więcej propozycji medialnych i promocyjnych, niż w całej swojej karierze sportowej.
Sportowiec, radiowiec, wokalistka, tancerka… Masz jeszcze jakieś wielkie talenty, o których mało kto zdaje sobie sprawę?
Robię fantastycznie soki.
Opowiadaj.
Nie lubię jak się coś marnuje. A że mam w ogrodzie winogrona oraz dwie jabłonki, to postanowiłam to jakoś wykorzystać. Dołożyłam jeszcze agrest, porzeczki, truskawki i czereśnie. Powoli rusza produkcja dżemów i soków, ale w międzyczasie udało mi się jeszcze wyhodować pomidory. Gdy pojawił się mój syn, to zależało mi na tym, by wszystko dla niego było zdrowe i naturalne. W ubiegłym roku zasadziliśmy cukinię i jedliśmy ją przez pół lata. Zaskakująco duża urosła, więc chyba każda wariacja była z nią sprawdzona.
Wyobraź sobie, że wchodzisz do sali z trzema jacuzzi. W jednym z nich jest Anna Rogowska, w drugim Jelena Isinbajewa, a w trzecim nie ma nikogo. Z którego korzystasz?
Idę do tego, gdzie nie ma nikogo.
Dlaczego?
No nie wiem, bo jestem indywidualistką? Jeżeli jest puste, to znaczy, że czeka na mnie. Gdyby siedziała w nim Fabiana Murer z Brazylii, to pewnie bym tam usiadła, bo się przyjaźnimy. Drugim wyborem byłaby Ania Rogowska, bo też się bardzo lubimy. Z Jeleną też jest ok, aczkolwiek bliżej mi do tych dwóch dziewczyn. Czemu sama? Chyba też dlatego, że jak mam jakiś pomysł, to chcę go doprowadzić do końca samodzielnie. W sporcie potrzebny jest taki pozytywny egoizm. Bez tego nie ma wyników. Musisz dbać o siebie i mieć świadomość, że jesteś dla siebie najważniejszy. To oczywiste, że na sukces pracuje wielu, wielu ludzi. Jednakże w końcu to ja stałam na stadionie i to ja miałam tę minutę na wykonanie skoku. Wtedy był potrzebny ten egoizm, że to na mnie musimy się teraz skupić i w trudnych momentach to ja biorę ciężar na swoje barki. W życiu nie jestem egoistką – rodzice tak mnie wychowali, że nikomu niczego nie zazdroszczę.
Jak można określić twoje relacje z Anią Rogowską w trakcie kariery? Motywowałyście się wspólnie czy rywalizowałyście między sobą?
Śmiejemy się, że mamy teraz zdecydowanie lepszy kontakt niż wtedy, gdy trenowałyśmy. Ale to pewnie dlatego, że opadły emocje rywalizacji. Tak jak powiedziałam, u sportowca musi pojawić się zdrowy egoizm, bo bez tego skazanym by się było na porażkę. W przeszłości rzeczywiście były duże emocje między nami, ale starałyśmy się je wyładować na zawodach. Spędzałyśmy mnóstwo czasu w tych samych ośrodkach. W Spale byłyśmy razem 16 lat z rzędu. Wyobrażasz sobie, że spędzając w zamkniętym ośrodku każdy dzień razem, miałybyśmy się nie cierpieć i nie być w stanie wypić kawy w tej samej kawiarni? Chyba w końcu wykończyłybyśmy się psychicznie. Był taki moment, kiedy media podkręciły sytuację między nami. Zareagowałyśmy w ten sposób, że usiadłyśmy razem i wytłumaczyłyśmy sobie wszystko, bo już to się robiło niefajne. Zdaje się, że buntowano nas przeciwko sobie. Później konfrontowałyśmy to i wyjaśniłyśmy sobie, że nie jesteśmy pięściarzami, którzy przed walką prowadzą trash talking. Reasumując – dobrze było mieć poważnego rywala w kraju, który wzmaga w nas poczucie rywalizacji.
Czyli byłyście tak naprawdę potrzebne sobie.
Zdecydowanie. Uzupełniałyśmy się. Wszyscy mówią, że gdyby zrobić z nas jedną tyczkarkę, to byłaby to zawodniczka doskonała i biłaby Jelenę o kilka centymetrów. Sugestywna jest sytuacja z pożegnaniem Ani. Nie mogłam na nie przyjechać, bo dziecko mi zachorowało, ale walczyłam do końca, żeby moja mama mogła dostarczyć jej prezent ode mnie. Ludmiła Mitręga, fotograf, która jeździła na lekkoatletyczne zawody, zrobiła nam zdjęcie z interesującej perspektywy, gdzie ja stałam na rozbiegu, a Ania obok i coś przy nim zaznaczała. A na zdjęciu wyglądało to tak jakbym poprawiała sobie majtki, a Ania nachylała się, by w nie spojrzeć. Stwierdziłam, że muszę koniecznie zdobyć dla niej te zdjęcie i udało się. Dopisałam do niego, że to dowód na to, że zawsze się podglądałyśmy (śmiech).
Ty i Anna Rogowska skończyłyście karierę i nagle okazało się, że brakuje młodszych dziewczyn, które mogłyby rywalizować na podobnym poziomie jak wy… Jest przepaść, konkurencja bardzo odskoczyła.
Jest światełko w tunelu. Młoda dziewczyna z Bydgoszczy, 15-latka, która w ubiegłym roku skoczyła 3,80 metra. Ja skakałam tyle, gdy miałam 17 lat. Pewnie trochę szybciej zaczęła niż ja, ale gdy patrzę na nią to widzę potencjał i mam nadzieję, że nie zagubi się na drodze swojej przygody. Wiem, że jeśli teraz wszyscy się na niej skupimy, zaczniemy układać peany na jej cześć, to może z tego nic nie wyjść. Ona musi sama wszystko ułożyć sobie w głowie. Prócz niej jest jeszcze kilka dziewczyn, które mają za sobą już skoki na 4,40 metrów i są równie interesująca dla mojej dyscypliny. Wszystkie te dziewczyny można jeszcze budować sylwetkowo i technicznie, a to powoduje, że jest jeszcze sporo pracy przed nimi.
Wasze dobre wyniki uśpiły działaczy, którzy nie zrobili wystarczająco dużo, by pojawiły się następczynie?
Myślę, że tak, że nasze sukcesy mogły trochę uśpić innych. W końcu w samej czołówce światowej utrzymywałyśmy się około 12 lat. Trzeba jednak zwrócić przy tym uwagę, iż nigdy nie było takich środków finansowych, by stworzyć większą grupę zawodników liczących się w tej jednej dyscyplinie. Same zgrupowania w Spale, gdzie bardzo często trenowaliśmy z Anią, to był spory koszt finansowy dla związku. Ktoś to musiał opłacić – a coś było kosztem czegoś innego… Teraz koncentracja wszelkiej uwagi jest na Piotrku Lisku, Pawle Wojciechowskim i Robercie Soberze, za których wszyscy mocno trzymamy kciuki. Cała reszta potrzebuje jeszcze czasu i cierpliwości, ale są trenerzy, którzy robią wszyscy, by młodzież podążyła naszą ścieżką. Ale mamy z Anią pewien pomysł na szukanie następczyń. Szykujemy projekt, mam nadzieję, że uda się go zrealizować w przyszłym roku.
Co się zmieniło w światowej tyczce od czasów, kiedy ty startowałaś?
Typy sylwetkowe tyczkarek. Teraz sukcesy odnoszą dziewczyny, które są wysokie, silne, bardzo szybkie i dynamiczne. Szkoła amerykańska. Wyniki się również zmieniły i teraz więcej dziewczyn stać na to, by pokonywać barierę pięciu metrów. Taka Sandy Morris, która skoczyła już pięć metrów w swojej karierze, ma jeszcze duże braki techniczne, także jej możliwości są olbrzymie. Rozmawiałam też o tym z kilkoma dziewczynami i wspólnie uznałyśmy, iż to, że nie było na igrzyskach Jeleny Isinbajewy, pozwoliło otworzyć dziewczynom umysły. Wszystkie zawsze na nią spoglądały i obawiały się jej. Zresztą samo nastawienie Jeleny były niesamowite. Ona zawsze powtarzała, że nie rywalizuje z nami, ale jej rywalką jest tylko poprzeczka, zaś rekordy są dla niej najważniejszym celem. Trochę zazdroszczę nawet dziewczynom, że trafiły na taki moment, kiedy ona zdecydowała się zakończyć karierę. To ewidentnie dodało zawodniczkom skrzydeł. Chociaż ja, mówiąc szczerze, ze słabą szybkością, chorobą Hashimoto, niewydolnością tarczycy i tym lękiem wysokości, i tak zrobiłam więcej niż teoretycznie mogłam.
O medalu na igrzyskach olimpijskich mówiłaś: “To coś wspaniałego, ale na tym nie kończy się świat.” Czwarte miejsce jako największy sukces na igrzyskach mimo wszystko bolało?
Na własne potrzeby mówię, że medal olimpijski jest przereklamowany, ale, oczywiście, tylko na własne potrzeby, by nie psuć sobie humoru. Na tym nie kończy się świat, jasne. Niedawno przypomniałam sobie, że tuż przed Atenami powiedziałam mężowi, że jadę po emeryturę olimpijską. To było dla mnie coś ważnego. Teraz już spoglądam na to z większym dystansem i wiem, że nie pozwolę sobie na żaden kataklizm finansowy, który spowoduje, że zacznę mieć problemy w życiu. Wtedy to był koniec świata w mojej głowie. Kto wie, może to że tak bardzo mi na tym zależało, spowodowało, iż czegoś zabrakło w tych najważniejszych chwilach? Ja miałam swoją przygodę życia, która ukształtowała mnie na resztę moich dni i jednocześnie osiągnęłam więcej niż na pewno zakładano na początku. To mój wielki sukces.
Jak 69. razy poprawia się rekord Polski, to sprawia to jeszcze w pewnym momencie frajdę?
Jasne, że tak! Wręcz zafiksowałam się w pewnym momencie na punkcie tego, by pobić ten 70. rekord Polski. Nie było oczywiście możliwości, bo moja stopa mi na to nie pozwoliła. Teraz śmieję się, że raczej nikt już aż takiej liczby rekordów nie pobije. Na początku nie miało to dla mnie znaczenia, bo chodziło o poprawianie samego siebie. Dopiero później stało się to prawdziwą dumą. Cieszę się tym do teraz.
ROZMAWIAŁ PAWEŁ DRĄG
Fot. 400mm.pl