Reklama

Od salutowania po film o wilkołakach. Starcia angielsko-niemieckie

redakcja

Autor:redakcja

22 marca 2017, 19:23 • 9 min czytania 14 komentarzy

Choć dzisiejszy mecz towarzyski Niemcy – Anglia ma stanowić przede wszystkim hołd dla Łukasza Podolskiego, oficjalnie kończącego karierę reprezentacyjną, podtekstów jak zawsze jest o wiele więcej. W końcu starcia tych dwóch ekip to w futbolu reprezentacyjnym odpowiednik największych klasyków pokroju hiszpańskich starć Realu z Barceloną czy angielskiej rywalizacji Manchesteru United z Liverpoolem. I nawet jeśli to tylko mecz towarzyski – nie ma złudzeń. Kibice w obu państwach będą siedzieć przed telewizorami z uwagą godną meczów eliminacyjnych.

Od salutowania po film o wilkołakach. Starcia angielsko-niemieckie

Historyczne zadry to jedno, obecne tło polityczne też nie pozostaje bez wpływu, jednakże to, co najmocniej wpływa na unikalność meczów angielsko-niemieckich to nagromadzenie piłkarskich zdarzeń z przeszłości, które nadają rywalizacji wyjątkowy smak. Poniżej przypominamy kilka z nich.

Haniebny rok 1938

Zacznijmy chronologicznie, bo to tak naprawdę w tym okresie i od tego wydarzenia rozpoczęła się wielka historia niemiecko-angielskiej niechęci. Zresztą, futbol był tu i tak najmniej ważny. Jak wiadomo w XX i chyba też w XXI wieku sport stał się nie tylko wielkim biznesem i fantastycznym sposobem spędzania wolnego czasu, ale także potężnym narzędziem w rękach przeróżnych mniej lub bardziej demonicznych polityków. Przykładów igrzysk w okresie „zimnej wojny” jest kilka, do tego dochodzą bardziej nowożytne wydarzenia jak choćby Soczi czy Pekin – imprezy poza aspektem sportowym gwarantujące swoistego rodzaju uwiarygodnienie nie w pełni demokratycznych władz organizatorów.

 W drugiej połowie lat trzydziestych ubiegłego stulecia uwiarygodnienia, a może jedynie spełnienia chorych ambicji poszukiwał „w ząbek czesany” twórca III Rzeszy. Po Igrzyskach Olimpijski w Berlinie w 1936 roku, w których klasyfikację medalową zdominowali sportowcy z kraju gospodarza, przyszedł czas na piłkarskie emocje.

Reklama

Połowa maja 1938 roku. 100 tysięcy kibiców na stadionie w Berlinie. Reprezentacja Anglii przyjeżdża na teren rosnącego w siłę mocarstwa zagrać towarzyski mecz. Współpraca przy organizacji piłkarskiego widowiska wpisuje się w politykę Europy, desperacko próbującej ugłaskać rozwrzeszczanego polityka urodzonego w Austrii. Niemcy – po specjalnym zgrupowaniu i serii meczów bez porażki. Anglicy – po męczących meczach ligowych. Na boisku goście wygrali 6:3, ale ważniejsze były gesty przed pierwszym gwizdkiem. Gesty, które Anglicy wykonali na bezpośrednią prośbę polityków.

Znalezione obrazy dla zapytania niemcy anglia 1938

Bert Trautmann, czyli odkupienie win

Co było dalej – niestety, w Polsce wiemy aż nazbyt dobrze. Nic dziwnego, że po towarzyskim spotkaniu w 1938 roku drogi Anglików i Niemców na niwie sportowej nie krzyżowały się często. Tym większe wrażenie robi historia Berta Trautmanna. Zacytujmy nasz artykuł sprzed lat.

Urodził się w Bremie jako Bernhard Carl Trautmann. Był wysokim blondynem o niebieskich oczach – idealny przedstawiciel rasy aryjskiej. Już w wieku dziesięciu lat trafił do Hitlerjugend. – Jedyne, czego pragniesz w tym wieku to przygoda. I my to tam dostawaliśmy. Dla nas było to, jak zabawa w skautuów. Indoktrynacja przyszła później, bo w tym wieku jeszcze nie myślisz samodzielnie – opisywał tamten czas w swojej biografii. W momencie wybuchu drugiej wojny światowej miał niespełna szesnaście lat. Jak większość rówieśników, trafił na front. Początkowo miał być operatorem radiowym. Ostatecznie został spadochroniarzem. W szeregach Luftwaffe walczył na froncie wschodnim, zdobył nawet kilka odznaczeń.

Nie brzmi jak historia idola angielskiej publiczności, bestialsko bombardowanej przez to samo Luftwaffe, którego mundur zakładał Trautmann. A jednak. Ten przykry wstęp stanowi preludium do utworu o odkupieniu. Bernhard bowiem z Luftwaffe trafił do brytyjskiego obozu jenieckiego. Wcześniej uciekał Rosjanom i Amerykanom, z Brytyjczykami już pozostał, stając się… obozową gwiazdą piłki nożnej. Wypadło mu też z imienia kilka liter i stał się Bertem. Jeszcze raz nasz archiwalny artykuł.

Reklama

Po opuszczeniu obozu jenieckiego mógł wrócić do ojczyzny, ale wolał pozostać w Anglii. Zajął się uprawą roli. Zaczął też grać dla amatorskiej drużyny St. Helens Town. W tym samym czasie „The Citizens” szukali następcy dla Franka Swifta. Bramkarza, który w błękitnej części Manchesteru był żywą legendą. Wybór padł na Trautmanna, który robił furorę w rozgrywkach amatorskich. Kibicom z nieistniejącego już dziś stadionu przy Maine Road nowy bramkarz nie przypadł do gustu. Rany wojenne były nadal zbyt świeże. – Czy klub myśli, że będziemy chcieli oglądać Niemca, grającego z tymi, których Niemcy jeszcze niedawno chcieli zabijać? – pytali fani. Niektórzy byli w swoim oburzeniu jeszcze bardziej dobitni. – Kiedy myślę o milionach Żydów torturowanych i zamordowanych w czasie wojny, nie mogę wyjść z podziwu nad rażącą głupotą władz „City”. Setki listów podobnej treści trafiło do skrzynki pocztowej przy Maine Road. Kibice zagrozili nawet bojkotem meczów swojej drużyny. Dwadzieścia tysięcy fanów wyszło na ulice Manchesteru, protestując przeciwko zatrudnieniu w klubie byłego nazisty.

Jak to zwykle w podobnych przypadkach bywa – Bert przekonał kibiców swoją grą oraz determinacją. Do legendy przeszło spotkanie, które dograł ze złamanymi kręgami – lekarze twierdzili, że przy odrobinie mniejszej sprawności fizycznej, Trautmann skończyłby na wózku. Za takie przejawy woli walki oraz zwyczajnie solidną robotę bramkarską stał się pierwszym bramkarzem i obcokrajowcem wybranym piłkarzem roku. W 2004 roku otrzymał też jedno z najwyższych odznaczeń brytyjskich – został Oficerem Orderu Imperium Brytyjskiego za promowanie porozumienia angielsko-niemieckiego.

Czy tam był gol?

Jeden z najmocniejszych argumentów przeciwników powtórek wideo. Jedna z najsłynniejszych sytuacji w historii futbolu. Mamy rok 1966, trwają Mistrzostwa Świata w Anglii. Gospodarze idą jak burza – Bobby Charlton, Bobby Moore czy Gordon Banks prowadzą skład po kolejnych szczeblach rozmontowując m.in. Francję i Argentynę. Po ograniu 2:1 Portugalii zostaje tylko finał – w którym przyjdzie im zagrać z Niemcami.

97 tysięcy widzów na Wembley ogląda mecz, który na pamięć będą znały dzieciaki urodzone i 40 lat później. 2:2 w regulaminowym czasie. Dogrywka. Alan Ball dogrywa piłkę do środka, do Geoffa Hursta. Przyjęcie, strzał i…

…gol! Gol? A może tylko poprzeczka? Przekroczyła linię? Nie przekroczyła? Powinno być 3:2, czy kontratak Niemców? Sędzia uznaje, że gospodarze właśnie wyszli na prowadzenie, że to podopieczni Alfa Ramseya mieli rację, ciesząc się ze zdobytej bramki. W końcówce Hurst dobija przyjezdnych. 4:2, koniec meczu, Anglicy po raz pierwszy i jak na razie ostatni wznoszą w górę trofeum dla najlepszej reprezentacji świata.

Kto wie, czy dla kibiców oglądających tamto spotkanie czy analizujących poklatkowo uderzenie Hursta to właśnie 1966 rok nie jest przełomem w relacjach niemiecko-angielskich. Dość powiedzieć, że dyskusje trwają do dziś.

Najlepszy mecz w historii futbolu

Na długo przed tym, jak Niemcy zrobili z Brazylijczyków marmoladę wbijając im siedem goli na mundialu, doznali ośmieszenia w gruncie rzeczy w dość podobnej skali. 1:5. Na swoim terenie. Z Anglikami.

– To Waterloo niemieckiego futbolu. Jestem wstrząśnięty i przerażony tym, co zobaczyłem – podsumował były wielki zawodnik Karl-Heinz Rummenigge.

Eliminacje Mistrzostw Świata 2002, grupa 9. Niemcy przyjmują na własnym terenie Anglików i już po sześciu minutach prowadzą 1:0 za sprawą gola Carstena Janckera. Potem jednak następuje coś, co angielscy dziennikarze określą mianem „our finest hour”, nawiązując do wojennych wypowiedzi Winstona Churchilla. Owen powtarza wyczyn Hursta i zdobywa przeciw Niemcom trzy bramki. Ogółem Anglicy wciskają ich aż pięć, co The Times (cytat za sport.pl) kwituje słowami:

Nie da się już grać lepiej w futbol niż angielscy piłkarze w sobotę. Nawet najbardziej histeryczni krytycy muszą przyznać, że wygrana 5:1 nad trzykrotnymi mistrzami świata to drugie najbardziej wyjątkowe osiągnięcie w historii naszego futbolu po zwycięstwie w finale w 1966 roku.

Co prawda sam mecz był tylko jedną z wielu potyczek w kampanii, miał o wiele mniejszy ciężar gatunkowy niż spotkania finałowe czy półfinałowe, ale… Niemcy nie przegrali tak wysoko od 70 lat. Anglicy na ich terenie ostatni raz przed 2001 rokiem zwyciężyli jeszcze w latach sześćdziesiątych. Rany, w tym meczu strzelił nawet Emile Heskey, co powinno wystarczyć do zdobycia miana meczu „historycznego”.

Co ciekawe – Anglicy na końcu fazy grupowej mieli 17 punktów, tyle samo co wiceliderzy grupy z Niemiec. Ci drudzy musieli jednak przebrnąć przez baraże z Ukrainą. Na samym mundialu jednak… Anglicy odpadli w ćwierćfinale w spotkaniu z Brazylią. Ich rywale z Monachium również nie poradzili sobie z Ronaldo i spółką, ale dopiero w finale, po którym gracze niedawno roztrzaskani przez Owena i spółkę odebrali srebrne medale.

Aha, 5:1 stało się na tyle sławne, że ma swoje miejsce nawet w… filmie o wilkołakach. Dog Soldiers z 2002 roku, żołnierze wysłani na misję szkoleniową podczas gdy Anglicy oklepywali Niemców zastają na miejscu masakrę spowodowaną przez te wilcze stwory. To chyba nawet nie jest horror klasy B, tylko taki „na poważnie”. Też nie mogliśmy uwierzyć.

Niemcy ucinają marzenia o triumfie na mundialu

Turnieje rangi mistrzowskiej mają to do siebie, że dość łatwo uniknąć krytyki za styl gry daleki od ideału. Gdy kibic przychodzi tydzień w tydzień na mecze swojego ukochanego klubu, ma prawo wymagać efektownych akcji, zdecydowanych zwycięstw i popisowych strzałów. Sezon jest długi i aż przykro jest przez te, powiedzmy, 30 kolejek z hakiem spoglądać na toporny, do bólu surowy futbol. Gdy jednak jedziesz na mistrzostwa świata lub Europy, to w najlepszym przypadku masz do rozegrania raptem kilka spotkań. Nieważne jest więc to, czy od początku wrzucasz najwyższy bieg i tłuczesz każdego kilkubramkową przewagę, czy skromnie ciułasz punkty. Liczy się tylko i wyłącznie końcowy efekt.

Anglia na mundialu w 1990 roku postawiła na tę drugą opcję. W grupie: 1:1 z Irlandią, 0:0 z Holandią i 1:0 z Egiptem. W 1/8 finału 1:0 z Belgią, a w kolejnej rundzie 3:2 z Kamerunem. Czyli praktycznie żadne spotkanie nie zostało przez nich wygrane różnicą co najmniej dwóch goli. No ale sami przyznacie – pal licho w te męczarnie, skoro 3 lipca Wyspiarze zameldowali się w Turynie podczas batalii półfinałowej.

Mecz z RFN również jednak nie zapowiadał się na popis strzelecki którejkolwiek ze strony. Regulaminowe 90 minut i dogrywka przyniosły bramkowy remis, a zwycięzcę wyłonić miał dopiero konkurs jedenastek. W nim górą, a jakże, rywale Anglików.

I znowu ci przeklęci Niemcy…

„Football is coming home” – śpiewała w ’96 cała Anglia, przekonana, że dokładnie tak jak trzydzieści lat wcześniej, tak i tym razem uda się im zatriumfować na mistrzostwach rozgrywanych we własnym domu, w kolebce futbolu, tam, gdzie wszystko się rozpoczęło, przynajmniej w mniemaniu angielskich megalomanów. Choć to tylko Euro, a nie mistrzostwa świata – głodny sukcesów angielski futbol żył turniejem równie mocno jak trzy dekady wcześniej, tym bardziej, że ówczesna drużyna Synów Albionu po prostu wymuszała zainteresowanie.

Ten głód zwycięstwa i pewność siebie rosły zresztą z każdym kolejnym meczem. Choć na inaugurację udało się tylko zremisować ze Szwajcarami, to w kolejnych dwóch spotkaniach angielski walec bezczelnie rozjeżdżał rywali. Ze Szkocją? 2:0. Z Holendrami? 4:1. Chwilę później wygrany w rzutach karnych ćwierćfinał z Hiszpanami i w końcu przedostatni krok do tego, by sięgnąć po upragnione złote medale.  Cel był prosty – ograć Niemców i w finale zmierzyć się z kimś z dwójki Francja – Czechy.

Zamiast jednak wielkiego sukcesu – blamaż. Było jak u Stefana Siarzewskiego w „Kiler-ów 2-óch”. Cały misterny plan… No, sami wiecie gdzie. Tak jak w starciu z Hiszpanami udało się strzelać z jedenastu metrów skuteczniej, tak tym razem precyzji zabrakło.


Football, bloody hell

Na koniec zostawiamy jedno z wielu angielsko-niemieckich starć klubowych, jednak na tyle mocne, że nietaktem byłoby pominięcie tej legendarnej końcówki. Końcówki, która zainspirowała Sir Alexa Fergusona do sformułowania najdoskonalszej definicji piłki nożnej.

Jeśli mielibyśmy zdefiniować kontrolę wydarzeń boiskowych to odtworzylibyśmy wam dziewięćdziesiąt minut tego spotkania. Bayern co prawda prowadził tylko 1:0, ale miał multum okazji do tego, by rezultat podwyższyć. Manchester na jego tle nie wyglądał nawet w dziesiątej części jak zespół godny gry w finale. Na 1:0 trafił Basler, ale tylko cuda i wstawiennictwo opatrzności sprawiły, że rezultat nie był wyższy. Monachijczycy obijali słupki, poprzeczki, ganiali Petera Schmeichela po całej szesnastce, aż w końcu sprawy w swoje ręce wziął los-figlarz. Tak? Nie potraficie wykończyć tylu sytuacji? Nie macie wystarczająco skuteczności, by rozprawić się z Wyspiarzami zanim sędzia doliczy kilka minut? No to patrzcie, co wam teraz zafunduję.

No i zafundował. Jeden z największych dramatów w historii piłki nożnej.

Najnowsze

Komentarze

14 komentarzy

Loading...