To on swoją bramką w finale Euro 2008 zaczął wspaniały marsz Hiszpanów po trofea, który sam zakończył w 2012 roku. Cały czas uśmiechnięty, powszechnie lubiany, bardzo spokojny i pozytywny człowiek. Lubiany chyba przez wszystkich ludzi świata. No, oprócz tych z Liverpoolu, ale o tym potem. Dziś Fernando obchodzi 33. urodziny!
„Jeśli futbol byłby narkotykiem, to bez wątpienia bym go przedawkował” – tak Torres opisuje swoją przygodę z piłką. Z piłkarskimi początkami Fernando wiąże się jedna, ciekawa historia. Na pewno słyszeliście, że Hiszpan miał zamiar zostać bramkarzem. Skąd więc wziął się na ataku? Jego nowa pozycja wzięła się z inspiracji… kapitanem Tsubasą. „El Nino” maniakalnie oglądał kolejne odcinki bajki i wyobrażał sobie ponoć, jak w przyszłości to on strzela gole z przewrotki czy na inne, dziwaczne sposoby. Zresztą niedawno w meczu z Celtą Vigo zdobył bramkę cudowną przewrotką, jakby właśnie przypomniał sobie tę bajkową postać.
Torres jest również napastnikiem bez jednego charakterystycznego stylu gry. W miarę szybki, dobry technicznie, z wysoką umiejętnością gry tyłem do bramki… Wszechstronność to jego największa zaleta, bo ma wszystkiego po trochu. Gdy grał na Anfield, trybuna dla najzagorzalszych fanów „The Reds”, The Kop, śpiewała „He gets the ball and scores again!”. W Liverpoolu był tym, który miał tylko jedno zadanie – za wszelką cenę zdobyć gola dla swojego zespołu. A to, jak, w której minucie itp. zupełnie ich nie interesowało.
„El Nino” miał wiele wzlotów w karierze, ale zdecydowanie najlepiej wspomina ten z 2008 roku. Finał, mecz z Niemcami. Xavi zagrał mu prostopadłą piłkę, a on przyjął i w idealnym momencie podciął nad bezradnym Jensem Lehmannem, przeskakując go i rozpoczynając cieszynkę. Wprawił w zachwyt cały naród Hiszpanów, a sam zapisał się do historii triumfów „La Roja”, tworząc jeden z największych.
Ale Fernando Torres to tylko świetna gra, sezon w sezon. Czas trochę pokręcić nosem. Pamiętacie jak zamieniał Liverpool na Chelsea? W tamtym czasie kibice „The Reds” chodzili w koszulkach z numerem „9” z przekreślonym nazwiskiem dawnego ulubieńca, a ci mniej cierpliwi – po prostu je spalili. Natomiast sam zainteresowany starał się na to nie zważać i dobrze rozpocząć nową przygodę o nazwie „The Blues”. Ale rozpoczął ją nie tyle, że niezbyt dobrze, a wręcz fatalnie. Fernando pudłował praktycznie co mecz, stawał się bohaterem jeszcze nie tak popularnych jak dziś memów. 20 goli w 110 meczach? Przyznacie, że to hańbiący wynik dla takiego gracza.
Jednak ostateczny powrót do Atletico odbudował go i pokazał wszystkim niedowiarkom, że Torres jeszcze coś potrafi. W La Liga spisuje się już lepiej, ale co najważniejsze – dobrze się tam czuje. Bo jest w swoim domu, jest na Vicente Calderon.
Sto lat i zdrowia, El Nino!