To naprawdę zdumiewające, że nieraz tak banalne czynności, jak losowanie kulek z karteczkami w środku, potrafią rozpalać do czerwoności setki milionów ludzi na całym świecie. To niepojęte, jak wiele historii w okamgnieniu potrafi w takich sytuacjach stanąć przed oczami niczym żywe. Losowanie par Ligi Mistrzów – szczególnie w kontekście hiszpańskich drużyn – jedynie potwierdziło, że trwająca edycja Champions League ma wszystko, by być najciekawszą od lat.
Zidane kontra Ancelotti, czyli starcie ucznia z mistrzem, pogrom na Allianz sprzed trzech sezonów (chyba najlepsze spotkanie Realu, jaki widziałem w życiu), wystrzelona przez Sergio Ramosa na orbitę piłka, cztery gole Roberta Lewandowskiego z Realem (chyba najgorsze spotkanie Realu w Lidze Mistrzów, jaki widziałem w życiu)… Na tę chwilę chyba tylko „El Clásico” byłoby w stanie zapewnić w ćwierćfinale większe emocje podsycone całą masą smaczków niż potyczki Realu z Bayernem.
Choć nie odkryję istnienia nieznanego kontynentu, jeśli stwierdzę, że o wiele łatwiejszym rywalem dla „Los Blancos” byłoby Leicester, to jednak w piłce – niezależnie od ostatecznych rozstrzygnięć – zawsze od historii, które pisać by trzeba od nowa i które jednocześnie nie dają gwarancji tego, że pochłoną cię bez reszty, wolałem te sprawdzone, wciągające opowieści, do których dopisywane są po prostu kolejne rozdziały. Może to i nieco ortodoksyjne podejście, ale czasem sprawdzone rozwiązania są najzwyczajniej w świecie najlepsze.
Jedyną rzeczą, której żałuję jest tylko to, że z perspektywy kibiców Realu konfrontacje z Bawarczykami bez jednoczesnego psucia sobie zabawy, będzie się dało oglądać wyłącznie z zagranicznym lub wyłączonym komentarzem. Jeśli natomiast Lewy do tego ustrzeli jakąś bramkę, w polskiej i hiszpańskiej prasie na kolejne pół roku na tapet wróci temat transferu Roberta na Santiago Bernabéu. A że Florentino Pérez za swojej drugiej kadencji od święta kupuje zawodników podchodzących pod trzydziestkę, a jeśli już, to wśród nich nie było żadnego napastnika? Niewiele znaczący szczegół.
Swoją drogą, dobrze się stało, że na Lisy trafiło akurat Atlético. Tutaj historia jest już gotowa – albo dołujący w lidze i skazywani na pożarcie Anglicy znajdą się ni stąd ni zowąd w najlepszej czwórce Starego Kontynentu, albo też „Los Rojiblancos” po raz trzeci raz w ciągu czterech lat staną przed szansą gry w finale, co przecież jeszcze nie tak dawno wydawało się nie do pomyślenia.
* * *
Choć w kontekście dwumeczu Barcelony z Juventusem pierwszym skojarzeniem jest oczywiście finał Champions League sprzed dwóch lat w Berlinie, to jeśli mam być szczery, na moją wyobraźnię o wiele bardziej działa jednak jeden z wątków pobocznych, czyli starcie Daniego Alvesa z byłym pracodawcą. Pracodawcą, który bocznemu obrońcy bardzo mocno podpadł.
„Lubię wiedzieć, że jestem gdzieś chciany. Jeśli tak nie jest, odchodzę. Opuszczenie Barcelony na zasadzie wolnego transferu było odejściem z klasą. Przez trzy ostatnie sezony nieustannie trąbiono, że za chwilę zmienię klub, jednak dyrekcja nie potrafiła powiedzieć mi tego prosto w oczy. Byli bardzo fałszywi i niewdzięczni. Nie okazywali mi szacunku. Ci, którzy dziś rządzą w Barcelonie, nie mają zielonego pojęcia na temat tego, jak powinno traktować się swoich zawodników„, powiedział niedawno Brazylijczyk w jednym z wywiadów. Tuż przed losowaniem pytany o ewentualną potyczkę z byłymi kolegami stwierdził zaś, że „byłoby to zbyt dziwne przeżycie”.
Koniec końców i nad jednymi, i nad drugimi sentymenty wzięły jednak górę. Obie strony postawione przed faktem przeszły bowiem na wyjątkowo przyjazną retorykę. Alves głośno zaczął mówić o niecierpliwości spowodowanej powrotem do domu, sama Barcelona zaś szykuje swojemu byłemu zawodnikowi szczególne powitanie, a raczej pożegnanie którego nie doczekał się, gdy opuszczał Camp Nou.
I bardzo dobrze. Zawsze fajnie, gdy w takich chwilach wszelkie animozje idą w odstawkę. Mowa przecież o drugim zagranicznym piłkarzu z największą liczbą występów w historii Dumy Katalonii (zgadnijcie, kto jest pierwszy), po którym dziury nie udało się załatać do teraz. Jakkolwiek układają się obecnie relacje na linii Alves – Barcelona, to przecież jeden z tych momentów, w których wzajemny szacunek powinien brać górę nad zaszłościami z przeszłości.
* * *
Muszę też jednak przyznać bez bicia, że ilekroć słyszę dowolną konfigurację słów „Barcelona”, „Juventus” i „Dani Alves”, za każdym razem powraca do mnie jeden konkretny obrazek. Do dziś zdarza mi się zastanawiać, co by było, gdyby przez tego typu zabawy Brazylijczyk wykluczył się z finału Ligi Mistrzów w Berlinie.
Tak, widok Daniego Alvesa mierzącego się przeciwko byłym kolegom będzie w moim odczuciu równie niecodziennym obrazkiem.
* * *
Gruby, leniwy, ospały, odstawiający nogę w stykowych sytuacjach. Elegancki, błyszczący boiskową inteligencją, stworzony do kombinacyjnej gry i dający drużynie coś więcej niż tylko bramki. W Realu Madryt – nie licząc Cristiano Ronaldo – nie ma drugiego gracza, na którego temat opinie byłyby tak skrajne, jak w przypadku Karima Benzemy.
Nie ma drugiego takiego gracza, który praktycznie tydzień w tydzień przechodziłby drogę z nieba do piekła i z powrotem. Jednego dnia sprzedać, drugiego – przedłużyć kontrakt. Jednego dnia wytykanie, że w lidze ma podobne liczby do grającego na stoperze Sergio Ramosa połączone z wszechobecnym oburzeniem, iż z niewiadomych przyczyn blokuje miejsce w składzie Álvaro Moracie, następnego – jest już więcej niż napastnikiem, statystki zaś naturalnie schodzą na piąty plan. Nieustanna sinusoida.
Nie raz i nie dwa łapałem się zresztą na tym, że w krótkim odstępie czasu byłem w stanie zgodzić się w pełni z artykułami równającymi go z ziemią, by po sekundzie przyznawać rację tym, którzy widzą w nim absolutnego wirtuoza. Gdybym miał stwierdzić, na czym polega cały ten fenomen, powiedziałbym chyba, że to po prostu kwestia niepodrabialnego stylu gry. Żaden inny napastnik na świecie nie potrafi bowiem w aż takim samym stopniu swoją flegmatycznością zarówno drażnić, jak i zachwycać. Sprawienie, by największa wada stanowiła o twoim uroku to niebywała sztuka.
I nawet jeśli po świetnym występie w Bilbao Karima w weekend znów będą chcieli wywozić na taczkach, to jednak fakty wciąż pozostają faktami – Benzema wraz z Cristiano to obecnie najbardziej produktywna para w XXI-wiecznej historii La Liga.
— Cristiano Ronaldo (@Cristiano) 18 marca 2017
* * *
Kibice przychodzący na mecz na ostatnią chwilę, walające się wszędzie łupiny pestek słonecznika, wirtuozeria wymagana w każdym zagraniu, biały kolor dominujący na koszulkach zawodników, doping nielicznej grupy kibiców blednący gdzieś wśród narzekań starszych wiekiem stadionowych ekspertów naprzemiennie na sędziego i własnych zawodników. Mówcie, co chcecie, ale jeszcze nigdy w Polsce nie byłem w stanie przypomnieć sobie atmosfery panującej na Santiago Bernabéu w tym samym stopniu, co na stadionie w Suwałkach podczas meczu Wigier z Miedzią Legnica (goście wygrali 1:0). Jedyna różnica – było nieco chłodniej. Nie oznacza to jednak, że i w Hiszpanii nie da się w marcu porządnie wymarznąć.
Janusz Banasiński