Wyobraźcie sobie, że organizujecie urodziny, macie do dyspozycji najlepszy lokal w mieście, obecność potwierdzają najładniejsze koleżanki, a na zamówiony alkohol dostajecie spory rabat. W skrócie: szykuje się świetna zabawa. Tymczasem koleżanki przychodzą z chłopakami, napoje wyskokowe szybko się kończą, a prezenty, które dostaliście, zaczynają się dublować. Innymi słowy: absolutna klapa. I tak dziś było w Poznaniu, bo świętujący 95-lecie istnienia Lech ściągnął na trybuny ponad 40 tysięcy widzów, a na boisko zaprosił ostatni zespół w lidze, pozostając samemu numerem 1 w 2017 roku. Miało być gładkie, wysokie zwycięstwo i wskoczenie na fotel lidera. Skończyło się zaś dużym rozczarowaniem.
Pomijając już wspomniane statystyki, wystarczył rzut oka na skład, by stwierdzić, że to powinno skończyć się bolesną porażką Górnika Łęczna. W środku pola, u boku Tymińskiego, Sasin, na środku obrony – uwaga, uwaga – napastnik Pitry. Dla Majewskiego, Jevticia czy Kownackiego sytuacja wydawała się idealna, by znów trochę podkręcić liczby, by zawalczyć o kolejne 3:0.
A jednak mieliśmy problemy, by stwierdzić, która ze stron gra tutaj o mistrzostwo Polski, a która broni się przed spadkiem. Bo Górnik nagle okazał się zespołem zupełnie innym, niż znaliśmy go z ostatnich meczów, jakby ktoś w końcu kilkukrotnie sklonował Bonina. Pitry i Komor, choć notowali indywidualne błędy, świetnie czyścili ataki przeciwnika, Matei i Leandro grali tak dobrze, jak przyzwyczaili nas Kędziora z Kostewyczem, środek pola – również dla gości. I statystyki do przerwy pokazywały więcej strzałów, rzutów rożnych i wymienionych podań łęcznian.
Górnik miał kilka niezłych sytuacji: strzelali Leandro z ostrego kąta, głową Pitry, Śpiączka po rzucie rożnym trafił w poprzeczkę, a mocne uderzenie Javiego z dystansu obronił Putnocky. Czym odpowiedział Lech? Tylko jedną okazją bramkową, kiedy Majewski po prostopadłym podaniu Pawłowskiego przegrał pojedynek z Prusakiem.
Kto liczył, że to tylko chwilowy wypadek przy pracy i Kolejorz wróci po przerwie na właściwe tory – musiał czuć zawód. Gospodarze, owszem, wrzucili wyższy bieg, ale to ewidentnie nie był ich dzień. Kiedy wyprowadzali kontrę, rozgrywali ją nie w tempo. Kiedy chcieli przyspieszyć i zagrać na jeden kontakt, gubili precyzję. Kiedy już docierali w okolice pola karnego, mieli tak blisko siebie rywali, że brakowało im miejsca na właściwe rozegranie. Niby ta druga połowa była lepsza, niby nieznacznie pudłowali Majewski z Pawłowskim, Robak uderzał głową prosto w Prusaka, a po uderzeniu Bednarka Prusak odbił piłkę na słupek, ale to nie był ten Lech. Dobrą sytuację po minięciu Pitrego miał też Kownacki, którego w ostatnim momencie zatrzymał Komor, ale naszym zdaniem robił to nieprzepisowo.
Lech może nieco narzekać, bo należał mu się rzut karny. Ale Lech narzekać nie powinien, bo sam był dziś – jak mówił po meczu Bednarek – za mało agresywny i za mało odpowiedzialny. Jedyny plus to chyba Putnocky, który jeszcze w ostatnich minutach wygrał pojedynek ze Śpiączką. Gdyby skończyło się porażką Kolejorza, zbieralibyśmy zęby z podłogi przez kilka dni.
Górnikowi należą się jednak słowa pochwały. Goście wyszli na duży obiekt w Poznaniu bez odrobiny strachu i respektu dla przeciwnika, a z konkretnym planem, który konsekwentnie realizowali. I choć Lech w tym roku ogrywał bez większych problemów każdego rywala, tym razem stracił punkty nieprzypadkowo.