Piast – Arka to nie jest szlagier, o którym ludzie tygodniami dyskutują w tramwajach, który wywołuje w ultrasach białą gorączkę, a także zmusza zagraniczne ligi do przełożenia terminów własnych meczów. Ale Ekstraklasa uczy, by żadnego z jej meczów nie lekceważyć. Czym się kończy grzech lekceważenia nauczyli się dzisiaj również obrońcy Piasta, a także Konrad Jałocha. Tych pierwszych skarcił soczystą główką mający – mniej więcej – metr pięćdziesiąt w kapeluszu Rafał Siemaszko, tego drugiego skarcił Badia, który po dwóch rzutach wolnych zakończonych obiciem lusterek stojącego pod stadionem Forda Mondeo, za trzecim razem huknął pewnie w światło bramki.
Przyznamy się bez bicia, że pierwsza połowa nie znokautowała poziomem – ten fragment gry rozbijał się o gardę. Przez pierwszy kwadrans obserwowaliśmy popularne „ja do mnie, ty do rywala”, dopiero po piętnastu minutach ktokolwiek pokusił się o strzał. Ale kto wytrwał drybling Badii w bandę, kto wytrzymał rozegranie Sambei a’la zły brat bliźniak Pirlo, kto zniósł drepczącego bez sensu Formellę, został nagrodzony po zmianie stron. Tak naprawdę z pierwszej połowy należy tylko zapamiętać akcję bramkową, a i ta ma więcej pierwiastka slapstickowego, niż piłkarskiego: niecelna i płaska wrzutka Vranjesa, którą Marciniak przecina niepotrzebnym wślizgiem, wystawiając Bukacie piłkę na strzał. Marcjanik stoi jak słup soli, doskonale odnajdując się w roli najuważniejszego na stadionie widza, a potem obserwuje jak Bukata z bliska strzela na 1:0.
Wkrótce Ekstraklasa sięgnęła po rarytasy. Mecz rozpędzał się powoli, ale konsekwentnie. Gol Szwocha z karnego był konsekwencją lepszej gry Arki, ale też głupoty Koruna. Naszym zdaniem z tego drwala Nesty nigdy nie będzie, wydaje nam się, że coś zbyt często, gdy cokolwiek sypie się w szykach obronnych Piasta, to za wszystkim stoi Słoweniec. Tym razem ciągnął Siemaszkę za rękę, jakby chciał szwagra na wino namówić – nieeleganckie, w dodatku nachalne. Arka poszła za ciosem i znowu w głównej roli Siemaszko, jako się rzekło – żaden Koller, a jednak strzelający głową mimo kilku defensorów Piasta wokół. Nas to zdziwiło tylko w pierwszej chwili: przecież wiadomo, że Siemaszko jest w takiej formie, że jakby mu się chciało, dałby radę strzelić bramkę nawet z rzutu sędziowskiego.
Ale Badia też w ostatnich tygodniach imponuje nie tylko talentem do nauki języka polskiego. 1:2 dla Arki, trudny moment dla gospodarzy, test charakteru. A ci go zdali: 2:2 to kapitalny przerzut Murawskiego, znakomita wrzutka Badii, a potem wykończenie Jankowskiego, który zanotował prawdziwe wejście smoka. Niebawem dobrze grający Warcholak musiał ratować się faulem na drugą żółtą kartkę, by zatrzymać szarżującego „Jankesa”. Kosa o wcześniejszych próbach Badii powiedział trafnie: „Chyba obiecał piłkę komuś siedzącemu na trybunie”. Ale tym razem poszło znacznie lepiej i wpadło do siatki. Lepiej nie znaczy idealnie, bo przy tej bramce zasługę ma też Jałocha, który chyba Badii zdolności nieco zlekceważył.
Trzeba docenić Wdowczyka, że wprowadzeniem Jankowskiego dał drużynie impuls, podczas gdy Niciński zdjęciem przy 2:2 cały czas absorbującego obrońców Siemaszkę rozregulował tylko zespół. Piast wygrał ten mecz zasłużenie, a należy mu oddać, że drugi raz z rzędu wygrał prawdziwą wojnę nerwów – przecież tydzień temu ze Śląskiem także urządził sobie strzelaninę, z której wyszedł zwycięsko. Ucieczka ze strefy spadkowej nie jest przypadkiem. Arka? Miała momenty, miała Siemaszkę, mądrze potrafił rozegrać Szwoch. Ale zbyt wielu jej graczy jest chimerycznych, zbyt wielu wpada w boiskowy marazm albo gra zbyt bojaźliwie.
W pewnej chwili Piast znajdował się dziś na deskach, trzeba go było tylko na nie pchnąć. Tymczasem to Arka podała rękę, by wstał. Sympatyczne, kurtuazyjne, ale tak się punktów nie zdobywa.
400mm.pl