Gdy aktualny lider z wielkim apetytem na mistrzostwo jedzie na mecz z 10. drużyną ligi, która po raz ostatni fajnie wyglądała w listopadzie poprzedniego roku, remis mieści się co najwyżej w granicach planu minimum. OK, Jagiellonia słabo wspomina dwie ostatnie wycieczki po Polsce, bo zarówno z Krakowa, jak i z Gdańska wracała z trzema straconymi golami i bez punktów w bagażniku, ale niełatwo sobie wyobrazić lepsze okoliczności do przełamania. Pogoń nie wygrała od pięciu spotkań, stołek trenera się chybocze, a planu B w Szczecinie nie dostrzegamy nawet wtedy, gdy przykładamy najdokładniejszą z naszych lup. To jednak tylko teoria sprzed pierwszego gwizdka. Później wydarzyło się coś, co musi zmieniać postrzeganie rozstrzygnięcia.
Jest 43. minuta meczu. 0-0. Pogoń miała jedną świetną okazję, gdy po dograniu Frączczaka i strzale Delewa piłka wylądowała na słupku, z kolei najbliżej zdobycia bramki dla Jagiellonii był Sheridan, ale przestrzelił po fajnej wrzutce Vassiljeva. Pogoń wychodzi z kontrą – Adam Gyurcso mija Łukasza Burligę z niemal taką łatwością, jakby chodziło o pojedynek biegowy Usaina Bolta z Ryszardem Kaliszem.
Obrońca Jagiellonii mógł:
a) pociągnąć przeciwnika za koszulkę,
b) wytrącić go z rytmu biegu w inny sposób,
c) przynajmniej zapozorować wślizg, którego celem był odbiór piłki,
d) odpuścić i gonić za gościem co sił, bo do bramki było jeszcze bardzo daleko,
e) zatrzymać się i walnąć buraka z powodu tego, że przeciwnik ograł go tak łatwo.
W zasadzie każda z tych opcji byłaby lepsza niż to, co zrobił. A postanowił chamsko, z premedytacją pierdolnąć Węgra po nogach. Ostatni raz taką głupotę w jego wykonaniu widzieliśmy, gdy przyznał, że brutalnym faulem specjalnie chciał utemperować Kamila Mazka. Może i nie był to zamach na zdrowie Gyurcso, ale trzeba by mieć klapki na oczach, by powiedzieć, że chodziło o zwykły faul taktyczny. Dlatego rozumiemy sędziego Lasyka, że postanowił z boiskowym chamstwem powalczyć i odesłał piłkarza pod prysznic.
A wiecie, co zdziwiło nas jeszcze bardziej niż chwilowe zaćmienie u Burligi? To, że Pogoń nie rzuciła się na przeciwnika z pianą na ustach. Ba! To Jagiellona była w drugiej połowie drużyną trochę lepszą. Okazji bramkowych było tyle, że na palcach jednej ręki policzyłby je nawet były pracownik tartaku, który w ciągu kariery popełnił kilka rażących błędów, ale lider pokazywał klasę. Mądrość w grze, zaangażowanie i chyba również przygotowanie fizyczne – to wszystko było dziś po stronie drużyny Michała Probierza. Dlatego trzeba szanować ten punkt i po prostu porządnie ochrzanić gościa, który osłabił drużynę, bo ta była dobrze przygotowana do meczu.
Co do Pogoni zaś… Trochę żal patrzeć. Wielu piłkarzy gra poprawnie, ale poprawnie to za mało, szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę to, że reszta prezentuje się znacznie poniżej oczekiwań. Taki Cincadze dziś prosił o zmianę od momentu, w którym pojawił się na boisku i Kazimierz Moskal tę prośbę spełnił. Dość powiedzieć, że grając w przewadze, dobre sytuacje udało się Portowcom stworzyć w ostatniej minucie. Jedna wynikała z niepewnej interwencji Kelemena, ale Słowak naprawił swój błąd, w drugiej piłkę do bramki zapakował Ciftci, ale sędzia słusznie odgwizdał spalonego.
Tylko 3,5 tysiąca widzów przyszło w Szczecinie na mecz z liderem. I nie wiemy, czy bardziej ubolewać nad tą mizerną frekwencją, czy współczuć tym, którzy się pojawili.