Reklama

Jaroński: 1 kwietnia chętnie skomentowałbym z Krzyśkiem Wyrzykowskim piłkarski mecz

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

09 marca 2017, 08:30 • 11 min czytania 7 komentarzy

Wielu kibiców w Polsce uważa go za najlepszego komentatora sportowego w kraju. Stał się dla nich kultowym sprawozdawcą m.in. dzięki fantastycznemu klimatowi, jaki potrafi stworzyć wraz z Krzysztofem Wyrzykowskim podczas transmisji z Tour de France. Co najmilszego usłyszał od fana? Dlaczego nie znosi dziennikarzy politycznych? Za co cenił dawnych radiowców? Jakie rzeczy najbardziej wkurzają go w internecie? Tomasz Jaroński w rozmowie z Weszło, zapraszamy.

Jaroński: 1 kwietnia chętnie skomentowałbym z Krzyśkiem Wyrzykowskim piłkarski mecz

Wspólnie z Krzysztofem Wyrzykowskim komentujecie kolarstwo i biathlon, napisaliście książkę, udzieliliście we dwóch niejednego wywiadu. Tak się zastanawiam: czego by pan z nim nigdy nie zrobił?

Widzimy się tak często, że jakoś nie przyszło nam nigdy do głowy, żeby razem pojechać na wakacje. Chętnie odwróciłbym jednak pana pytanie i opowiedział o tym, co chciałbym jeszcze z Krzysztofem zrealizować. Korci mnie, żebyśmy skomentowali razem mecz.

Eurosport ma jeszcze prawa do Bundesligi, więc śmiało możecie próbować.

Nie będziemy wyskakiwać z takim pomysłem, to jednak jest specyficzna i elitarna liga, dużo osób się na niej zna, łatwo można się wyłożyć. Generalnie: warto byłoby skomentować jakieś spotkanie rozgrywane 1 kwietnia, byłoby to takie trochę mrugnięcie okiem do widza.

Reklama

Niedawno mało brakowało, a zrobilibyśmy… kwalifikacje do skoków narciarskich. Komentowaliśmy zawody biathlonowe, a po nich okazało się, że są kłopoty z połączeniem z Wisłą. Poproszono nas, żebyśmy zostali w dziupli i asekurowali chłopaków na wypadek dalszych problemów z łącznością. Mieliśmy godzinę, żeby się przygotować, dobrze ją wykorzystaliśmy. Pięć minut przed startem udało się jednak usunąć usterkę, więc szansa przepadła. W razie czego dalibyśmy jednak radę. Zwłaszcza Krzysztof, który przecież zajmował się kiedyś skokami w gazecie „L’Equipe”.

Wyrzykowski o waszej wspólnej pracy mówi tak: „Moja robota jest trudniejsza. Tomek ma w wyścigu 198 kolarzy, których doskonale zna. Ja w trakcie samego etapu na Korsyce, choć wydaje się, że jest to region ubogi architektonicznie, muszę mieć sporo do powiedzenia o dwudziestu zabytkach.”

Podczas Tour de France otoczka krajoznawczo-turystyczna jest ważną częścią. Przygotowanie się do niej nie jest łatwą sprawą. Niestety, organizatorzy nie pomagają: informacje na temat tego, co zamierzają pokazać, są z roku na rok coraz szczuplejsze. Kiedyś było inaczej: dokładnie wiedzieliśmy co zostanie przedstawione podczas danego etapu.

Generalnie często pokazuje się nawet miejsca oddalone kilkadziesiąt kilometrów od trasy wyścigu, nowoczesne kamery dają taką możliwość. Sponsorami Wielkiej Pętli są m.in. organizacje turystyczne i regionalne, którym zależy, aby zareklamować się podczas imprezy, stąd takie a nie inne działania.

A co do kolarzy: na szczęście w internecie nie brakuje stron z wynikami i sylwetkami zawodników. Mało jest za to ciekawostek dotyczących innych sfer ich życia. Klikasz na Michała Kwiatkowskiego i widzisz jego rezultaty ze stu ostatnich startów, nie ma za to żadnych smaczków. Kolarze nie są tak dokładnie prześwietleni jak chociażby piłkarze, a szkoda. W tym roku informacje o nich będą szczególnie przydatne, bo z tego co wiem organizator Tour de France zamierza pokazywać wszystkie etapy od A do Z. Codziennie czeka nas zatem kilka godzin relacji, niezależnie od tego czy odcinek jest najeżony podjazdami, czy też płaski.

Tomek Jaronski i Krzysztof Wyrzykowski_gwiazdka

Reklama

Zdarzało się panu spożywać alkohol z kolarzami?

Nie, bo oni nie piją! Lata temu Darek Baranowski zaprosił mnie jednak do siebie na ślub. Jego małżonka, Agnieszka, była hostessą podczas Tour de Pologne, tam ją poznał. Ja obsługiwałem wyścig jako dziennikarz Przeglądu Sportowego, złapałem z nimi dobry kontakt. Oczywiście nie jest tak, że dziś Darek komentuje kolarstwo w Eurosporcie dlatego, że wtedy o mnie pamiętał.

Generalnie to ja nie jestem miłośnikiem zbyt bliskich kontaktów pomiędzy dziennikarzami a sportowcami. Wydzwaniać do nich i zawracać głowę  – to nie jest mój styl. Tym bardziej, że najwięcej od kolarza chciałbym się dowiedzieć podczas wyścigu, a wtedy nie oszukujmy się, jest raczej trudno dostępny (śmiech).

Pan współczuje kolarzom, że muszą tak ciężko trenować?

Nie mają łatwo, specyfiką kolarstwa jest to, że nie można sobie zrobić dwóch czy trzech dni wolnych. Trening musi być ciągły. Poza tym oni nie pojadą na wakacje w lipcu, jak chociażby piłkarze, bo wtedy startują w wyścigach. Z drugiej strony – każdy lubić jeździć na rowerze. Czuje się wtedy na twarzy wiejący wiatr, zmieniają się widoki. To przyjemna sprawa, dużo ciekawsza niż na przykład monotonne zajęcia pływaka, który porusza się od jednej ściany w basenie do drugiej. Szczególnie fajnie jest, kiedy w styczniu czy lutym można sobie polecieć z zimnego kraju na Wyspy Kanaryjskie lub Teneryfę. Człowiek pojeździ tam po górach, zmęczy się, ale w trakcie może na przykład zrobić sobie tę słynną coffee break i odpocząć. W takiej sytuacji z kolarzami mają fajnie kibice – jeśli ich spotkają w kawiarence, mogą być pewni, że nie odmówią wspólnego zdjęcia czy rozmowy. Fajna jest ta ich dostępność, to chyba jedyny sport, w którym fan ma tak bliski kontakt z gwiazdą – w trakcie wyścigu może chociażby klepnąć po pupie Chrisa Froome’a, aby dodać mu otuchy.

Podczas wyścigów rozmawiacie nie tylko o kolarstwie i widokach.

Lubimy zahaczyć chociażby o tematy polityczne. Polityka jest nam serwowana od rana do wieczora, więc siłą rzeczy skojarzenia pojawiają się w głowie. Oczywiście – nie wszystkim się to podoba. Marudzą przeważnie przedstawiciele tej opcji, w którą skierowany jest dany żart.

Szpileczki wbijamy też sobie nawzajem, mimo lat wspólnej pracy nadal potrafimy się tak bardzo rozbawić, że obaj musimy naciskać te charakterystyczne czerwone guziki, aby się spokojnie wyśmiać poza wizją. To wszystko robione jest jednak bez złośliwości, nie ma między nami także rywalizacji, którą można czasem usłyszeć chociażby w TVP, kiedy dwóch gości razem komentuje jakieś wydarzenie.

W Ludowym Wojsku Polskim bywało tak, że karierę budowało się na porażce przełożonego. Mam wrażenie, że niektóre telewizje funkcjonują na tej zasadzie do dziś, na szczęście Eurosport działa inaczej.

Żartujecie sobie także ze sportowców.

„ – Strzela Pływaczyk… Dwa celnie… Pierwsze pudło… Nieee… Fatalnie… Trzy pudła! Chyba strzelał na wiwat…

– Tak się ucieszył z dwóch trafionych, że wystrzelił trzy na wiwat… Ha ha ha…”

Bywa, że po takich tekstach dzwonią z pretensjami?

Nie, z tego co wiem kolarze i biathloniści mają do nas pozytywny stosunek. Lubią ten typ emocji, który budujemy w telewizji. To, co pan wspomniał, to nie było straszne dołowanie człowieka, a tylko śmichy-chichy. Ja nie jestem zwolennikiem gnojenia sportowców. W takim biathlonie moglibyśmy Polaków krytykować i oczywiście czasem to robimy, ale nie przekraczamy pewnych granic. Nigdy na przykład bym się nie posunął do tego, żeby powiedzieć na wizji „po cholerę ich wysyłać na zawody?”. Nie chodzi o to, żeby wdeptywać ludzi w ziemię.

Kibice potrafią docenić nasz styl. Bywa, że dostajemy wiadomości w stylu: Kolarstwo to jedyna dyscyplina sportowa, którą ogląda – dzięki wam – moja żona. Nie każe mi zmieniać kanału na serial, co zdarza się chociażby wtedy, gdy chcę popatrzeć na mecz.

To, że potrafimy zainteresować taką kobietę chociażby wyścigiem Tour de France, jest dla nas największym możliwym komplementem.

Mam jeszcze jedną historię, mogę?

Proszę.

W Bydgoszczy, na mecie Tour de Pologne, podeszła do mnie pewna pani. Powiedziała, że poznała się ze swoim obecnym mężem w internecie na jakiejś randkowej stronie. Zanim się z nim spotkała, wyszło, że oboje lubią kolarstwo. Zadała mu jakieś pytanie dotyczące naszego duetu, odpowiedział poprawnie czym zasłużył sobie na spotkanie, a potem to już poszło. Dodała, że jej pierwszy syn ma na imię Tomek, a drugi to będzie Krzysio. Gdy to usłyszałem, zrobiło mi się bardzo miło.

Z panem Krzysztofem jesteście bardzo charakterystyczni, mieliście w związku z tym oferty występu w jakiejś dużej reklamie?

No właśnie nie. Trochę się dziwimy, bo przecież jakby ktoś chciał wypromować jakiś region we Francji, to chyba byśmy się dobrze nadawali do tego zadania.

Ja raz podkładałem głos do reklamy Skody i to właściwie tyle, więcej sukcesów w branży reklamowej nie zanotowałem, chociaż próbowałem. Kiedyś był taki kolarz Piotr Przydział, pseudonim „Kopara”. Wygrał Wyścig Pokoju i mówi do mnie:

– Panie Tomku, może pomógłby mi pan z jakimś reklamodawcą?

– OK, napiszmy do Budimexu.

Mieli w ofercie koparki, kombinowałem, że może coś z tego będzie (śmiech). Niestety, nikt się tym nie zainteresował.

Przygotowujecie sobie niektóre wasze teksty wcześniej?

Nie, my działamy spontanicznie. Czasem mamy lepszy dzień i wychodzi to fajnie, czasem gorszy – bo jest niskie ciśnienie albo ktoś ma problemy w domu – i wychodzi słabiej. To normalne, życie.

Wiem natomiast, że komentatorom radiowym zdarza się wymyślać kwieciste porównania przed transmisją. Zamiast tego wolę jednak u nich spontaniczność. Pamiętam jak kiedyś jechałem autem i słuchałem Tomka Zimocha. Mówił coś w stylu: „skacze Adam Małysz, leć, a tu pan wszedł do kabiny z piecykiem, żeby mnie ogrzać. Nie potrzebuję go, i tak jest mi gorąco!”. Takich rzeczy fajnie się słucha, bo uruchamiają wyobraźnię. Brzmią też dużo lepiej od podania suchych wyników.

W przeszłości Bohdan Tomaszewski i Bogdan Tuszyński potrafili wspaniale… sprzedawać kit. To wszystko polegało na opowiadaniu więcej niż widzieli, ale robili to w sposób barwny, dlatego tylu ludzi ich uwielbiało. Lekkie przekłamanie z korzyścią dla przekazu to nie było nic złego, teraz trudniej zrobić coś takiego, bo wszystko da się szybko zweryfikować (śmiech).

Polska Jakuszyce 23.03.2016 Mistrzostwa Polski Seniorow w biegach narciarskich Szklarska Poreba - Jakuszyce 5km Seniorek Nz Justyna Kowalczyk daje autografy Fot: Sebastian Borowski / 400mm.pl

Żałuje pan, że nie komentował występów Justyny Kowalczyk w jej złotych czasach? Krzysztof Wyrzykowski powiedział w jednym z wywiadów, że dalibyście sobie z tym radę.

Nie jestem zwolennikiem tego, żeby dziennikarz X robił wszystko. Dwie, trzy dyscypliny, o których się opowiada widzom, to powinno być maksimum. Jeśli ktoś uważa, że zna się na każdym sporcie, to takie podejście od razu budzi we mnie brak zaufania. Na tej samej zasadzie nie ufam politykom i komentatorom politycznym. Proszę zauważyć: oni mają odpowiedź na każde pytanie. Siedzi taki gość w studiu i „wie” wszystko: o wojskach NATO, tarczy antyrakietowej i Donaldzie Trumpie. To jest niemożliwe, żeby być takim omnibusem. OK, ja na przykład mam jakąś wiedzę o wspomnianych wcześniej skokach, ale gdyby mnie zapraszano do studia i proszono o komentarz, odmówiłbym. Nie ma sensu się rozdrabniać i gadać głupoty.

Poza ludźmi związanymi z polityką w mediach drażni pana coś jeszcze: chwytliwe tytuły na portalach internetowych, które mają wyłudzać tak zwane kliki.

Wiem dlaczego się to robi, ale i tak się z tym nie godzę. Uważam, że jest to oszukiwanie czytelników. Ja jestem ze starej szkoły Przeglądu Sportowego. Tam owszem, tytuły musiały być fajne, ale ZAWSZE odnosiły się do tekstu.

W internecie nie podoba mi się coś jeszcze: straszny bałagan. Jestem za granicą, wchodzę na jakiś portal, chcę poczytać coś o sporcie. I co widzę? Ważne wiadomości są przemieszane z duperelnymi, czasem brakuje też chociażby podstawowych wyników. Czytam na przykład, że Tomasz Majewski wygrał zawody pchnięcia kulą w Berlinie, ale niestety do tej informacji nie jest już dodane jaki osiągnął rezultat. A jak już się pojawi, to nie dowiaduje się kogo Majewski pokonał, co dla mnie jako odbiorcy jest ważne. Po wszystkim mam wrażenie, że ludzie, którzy tworzą takie potworki nie wiedzą do końca gdzie i po co pracują.

Często są to zatrudnieni za grosze praktykanci, którym brakuje doświadczenia. Redakcje szukają oszczędności gdzie mogą i potem mają takie a nie inne efekty swojej polityki.

Nie będę chwalił komuny, bo nigdy nie byłem jej zwolennikiem, ale ten ustrój miał jedną dobrą rzecz: coś w rodzaju etatów stażowych dla dziennikarzy. Przez pół roku współpracy można się było zorientować, czy dany pracownik jest potrzebny firmie X i w drugą stronę: czy ona zadowala jego. To był dobry test, eliminował możliwość zatrudnienia kogoś nieutalentowanego.

Poza tym istniał system czeladnik-mistrz. Młody człowiek miał patrona, który mu pomagał, wprowadzał w zawód. Teraz, przy tej szybkości powstawania tekstów, zostało to zaprzepaszczone. Liczy się tylko wrzucanie kolejnych rzeczy, nawiasem mówiąc mam pewność, że po publikacji na stronie wielu dziennikarzy nie czyta swoich prac. Czasem wchodzę na jakiś portal i widzę błąd, który znajduje się w artykule kilka godzin po publikacji. Nie wywalono go, mimo sugestii czytelników w komentarzach, przecież to jest dramat, to jest wstyd.

Wychodzi na to, że nasz zawód jest coraz mniej prestiżowy.

Kiedyś był dużo bardziej elitarny, to prawda. W latach 90., gdy nastąpiła zmiana ustroju, bywało, że dziennikarze sportowi zostawali redaktorami naczelnymi różnych gazet. Dlaczego? Bo doceniano ich twórczość i kreatywność. I umiejętność pisania prawdy, którą w PRL-u przedstawiciele innych branż mogli nieco zatracić. W czasach komuny w sporcie raczej się nie ściemniało, chociaż oczywiście bywały takie przypadki, na przykład w trakcie igrzysk olimpijskich w Los Angeles, zbojkotowanych przez kraje bloków socjalistycznych. Wysłani tam dziennikarze pisali głupoty, coś w stylu: na stadionie odbywają się igrzyska, a za rogiem, na rondzie, auto przejechało czarnoskórego, z czego jednoznacznie wynikało że Afroamerykanom żyje się tam źle (śmiech).

W Przeglądzie staraliśmy sobie jakoś wtedy radzić. Jeśli zmuszano nas do zamieszczenia jakiejś informacji, to podpisywaliśmy ją „PAP”. To było oczko puszczone do czytelników, wiadomość typu: dajemy, ale to nie jest nasze.

W PS Lech Cergowski zaangażował pana do pracy przy kolarstwie, był pan drugim dziennikarzem w gazecie od tej dyscypliny.

Mała dygresja: w Przeglądzie Sportowym prawie każdy chciał pisać o piłce nożnej. Ta dyscyplina zawsze była numerem jeden. Często nawet zajmujący się innymi sportami dziennikarze byli wykorzystywani chociażby do dawania sprawozdań z meczów drugoligowych.

Natomiast ja na początku zostałem gościem od… jeździectwa. Zajmował się nim Witold Domański senior, ale wtedy nie bywał już regularnie w redakcji, istniała więc potrzeba, żeby go wspomóc. Potem przyszło kolarstwo, moim zdaniem to nie jest wdzięczna dyscyplina do opisywania w dzienniku. Trzeba wstać rano, być na starcie, potem przejechać tę trasę co zawodnicy autem, następnie zrelacjonować etap. Pracuje się od 10 do 18, dużo dłużej niż chociażby przy meczu piłkarskim.

Dawniej to w ogóle najlepiej było robić przy podnoszeniu ciężarów. Zawody rozpoczynały się o 20, więc wysłannik gazety miał cały dzień wolny. Przykładowo: jak w Warnie były mistrzostwa Europy, to korespondent mógł sobie pójść nad morze, a potem do knajpy, a do roboty dopiero później. Spec od kolarstwa nie miał szans na takie luksusy, ale nie będę narzekał, bo przecież to jest wspaniała dyscyplina, w której dodatkowo Polacy odnoszą regularnie sukcesy.

ROZMAWIAŁ KAMIL GAPIŃSKI

Fot. Eurosport, 400mm.pl

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

7 komentarzy

Loading...