Koniec. Koniec Ligi Mistrzów (choć już dziś co drugim słowem w hiszpańskich mediach jest – jakżeby inaczej – „remontada”). Koniec cyklu. Koniec Luisa Enrique. C’est fini. Se acabó. Lub, jak powiedziałby Mariusz Max Kolonko – it’s over. Kibice i dziennikarze od tygodni na milion sposobów wizualizowali sobie krwawe rozstanie Barcelony z trenerem. Wyrzucali go przez okno, zakopywali żywcem pod ziemią, oblewali benzyną i rzucali zapałkami. Aż ten po wygranej 6:1 ze Sportingiem Gijón cały i zdrów wyszedł do mediów i bez zbędnego przedłużania sam powiedział: „Sorry, panowie, ale jestem zmęczony, dłużej tak nie dam rady”.
Decyzję Luisa Enrique starałem się analizować na milion sposobów, próbowałem spojrzeć na nią obierając różne punkty widzenia, ale niestety – za cholerę nie wiem, co o niej tak naprawdę sądzić. Z jednej strony w pewnym stopniu go rozumiem – czasami lepiej odejść, kiedy to ty masz dość, a nie kiedy to ciebie mają dość. Odejdziesz wówczas jako ktoś, kto nie ciągnął niczego na siłę, nie trzymał się kurczowo stołka, a po latach zamiast bycia postrzeganym jako gość, który przebył drogę od legendy do łachudry, zostaniesz zapamiętany jako facet, który wykonał swoją robotę, a następnie – gdy zdał sobie sprawę, że właśnie dobił do ściany – honorowo się pożegnał.
Z drugiej strony jednak, czy honor ma jakieś wielkie znaczenie, gdy wycofujesz się w połowie drogi? Czy tak naprawdę nie mamy do czynienia z sytuacją, w której trener, by zachować twarz, w egoistyczny sposób przedkłada dbałość o własny wizerunek ponad dobro zespołu? Czy nie było to otwarte przyznanie się do porażki w momencie, gdy do zgarnięcia jest jeszcze spora pula? Może się mylę, ale wydaje mi się, że piłkarzy coś podobnego najzwyczajniej w świecie musi mniej lub bardziej demotywować. No, chyba że rzeczywiście – jak donosi prasa – zawodnicy mieli już Luisa Enrique po dziurki w nosie.
Swoją drogą zastanawia mnie, czy Luis Enrique byłby nieco bardziej wypoczęty, gdyby miał okazję przekazać swoją decyzję po zakończeniu zremisowanego przez Real 3:3 spotkania z Las Palmas. Tak samo zresztą, jak zastanawia mnie, czy w obecnej sytuacji można już mówić o tym, że ligę hiszpańską koniec końców wygra drużyna, która będzie w tym sezonie mniej słaba. A może to reszta po prostu zrobiła postęp?
Tak czy siak, niezależnie od tego, gdzie należałoby doszukiwać się prawdy, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że teraz można już z czystym sumieniem stwierdzić, iż z perspektywy Realu Madryt brak mistrzostwa będzie absolutną katastrofą. Choć stwierdzenie, że „Los Blancos” ściskali już jedną ręką puchar dla najlepszej drużyny w kraju pewnie byłoby grubą przesadą, to jednak w ostatnich latach nie zdarzało się, by aż tyle czynników zagrało na korzyść Realu (i wcale nie mówię tu o sędziach!). Porażka w wyścigu po majstra z ekipą, której trener rezygnuje w połowie trasy, przynajmniej dla mnie byłaby bardziej bolesna niż jakiekolwiek 0:4, 0:5 czy 2:6.
Szczerze mówiąc, wcale bym się jednak nie zdziwił, gdyby cała ta szopka miała się okazać jedynie jakimś chytrym fortelem czy daleko posuniętą zagrywką psychologiczną.
* * *
Zeszłotygodniowa potyczka Realu z Las Palmas po raz kolejny uświadomiła mi, że w gruncie rzeczy w piłce bardziej niż do samego wynik często większą wagę przywiązuję do całej otoczki. Jasne, 3:3 u siebie na tym etapie sezonu z zespołem, który dostał w papę w czterech poprzednich potyczkach musiało naturalnie w jakiś sposób mnie wkurzyć i zaboleć, jednak gdzieś tam w głębi duszy jedna rzecz bardzo mnie ucieszyła – świetny mecz Jesé, który po tragicznym półroczu w PSG obecnie stara się odbudować na rodzinnych Kanarach i który w środę miał okazję zaliczyć sentymentalny powrót do innego ze swoich domów – Santiago Bernabéu.
Tak jak czasami piłkarzom nie mogę przez lata wybaczyć pojedynczej akcji, nawet jeśli potem grają jak z nut (Figo i spartolony karny w półfinale Ligi Mistrzów z Juventusem czy Higuain i jego legendarny słupek z Lyonem), tak na Jesé – choć do formy sprzed kontuzji nawiązywał jedynie bardzo krótkimi chwilami – wieszać psów nie potrafiłem, nawet wówczas gdy miewał długie tygodnie, podczas których lepiej śpiewał z kumplami reggaeton niż grał w piłkę. A – żeby było jasne – śpiewać Jesé nie potrafi wcale a wcale.
Graczy, których darzyłbym bezwarunkową sympatią, choćby wadzili głowami o kolana podczas biegu, wymienić mogę trzech – Marcina Chmiesta, Kakę i właśnie Jesé. Pierwszego było mi szkoda, gdy w pierwszoligowej Arce Wojciecha Stawowego obarczano go odpowiedzialnością za wszelkie niepowodzenia, drugiego było mi żal, ponieważ w moim odczuciu był zbyt dobrym człowiekiem, by krytykować go w aż tak okrutny sposób, trzeciego zaś pamiętam głównie z jednej sytuacji – powitania, które zgotowało mu Bernabéu, kiedy po wielomiesięcznej kontuzji kolana wracał do gry i od razu przywitał się golem.
Był to prawdopodobnie jeden z najbardziej wzruszających momentów, jakie miałem okazję widzieć na żywo na stadionie. I zarazem spotkanie, które pokazało, że starcia potęg z trzecioligowcami od czasu do czasu potrafią pisać historie, które w przyszłości pamiętać będą nie tylko ci maluczcy.
* * *
Co zaś słychać w Valencii? Cóż, w Valencii wszystko powoli wraca do normy. Przynajmniej jeśli chodzi o kwestie organizacyjne. Już pal licho porażkę 0:3 z Atlético na Vicente Calderón – ta była akurat w miarę do przewidzenia. Co innego to, co stało się już po meczu. Jeśli bowiem ktoś mógł spóźnić się po spotkaniu na pociąg powrotny, a następnie przy kasie dowiedzieć się, że w następnym nie ma już wystarczającej liczby miejsc, to chyba tylko właśnie Nietoperze. Od czterech godzin w autokarze korona z głowy jednak nikomu jeszcze nie spadła. Z pewnością łatwiej przetrawić coś takiego niż 13. miejsce w tabeli.