Real nie jest w najlepszej formie i nie trzeba licencji detektywa, by dojść do takich wniosków – niedawno Królewskich ogoliła Valencia, w ostatniej kolejce bliski tego samego był Villarreal. Ostatecznie cały łup wpadł wtedy jednak w ręce ekipy Zidane’a, ale jakieś wątpliwości pozostały. Dlatego dzisiejszy rywal miał być dla Realu idealny, bo Las Palmas ostatnio regularnie dostaje w czapę, nie potrafi uciułać nawet punktu już od czterech meczów. Jeśli jednak spodziewano się spacerku, to rzeczywiście Real spacerował, ale boso po rozżarzonym węglu.
Taki początek drugiej połowy to był jakiś kosmos, idealne zobrazowanie stwierdzenia, że jak nie idzie, to nie idzie. Najpierw oszalał Bale, który zaliczył blackout i w jednej akcji wyprosił się z tego spotkania – najpierw pokopał po kostkach rywala, a potem go bezczelnie popchnął i sędzia zwyczajnie musiał go wyrzucić. Potem rzut karny – ręką zagrywał Ramos i arbiter raczej podjął słuszną decyzję, było widać ruch ręki do piłki, Hiszpan wykonał coś na wzór parady bramkarskiej. A jedenastkę, choć dość szczęśliwie, na gola zamienił Viera.
Koniec upokorzeń? Nie, nic bardziej mylnego – spacer poza pole karne zaliczył Navas, który być może szukał tam zgubionej monety, bo nie wyglądało na to, że piłki. Z opuszczonego posterunku skorzystał Boateng i było już 3:1 dla Las Palmas. Drużyny ostatnio regularnie przegrywającej, która przyjechała na Santiago Bernabeu, czyli stadion, gdzie nie udało się jej jeszcze zwyciężyć.
A przecież nie zapowiadało się tak źle, Real szybko wyszedł na prowadzenie, kiedy idealne podanie Kovacicia z drugej linii wykorzystał Isco. Później jednak gospodarze i goście nie odgrywali oklepanego scenariusza, gdzie faworyt strzela kolejne gole rywalowi, a ten bez większej walki się temu poddaje. Nie, Las Palmas wyrównało i to piekielnie szybko, kilkadziesiąt sekund po golu Isco władował Tanausu.
Real po bramce na 1:3 nie poddawał się i próbował zorganizować kolejną remontadę, ale długo wydawało się, że nic z tego nie będzie. Ramos trafił w poprzeczkę, kulminacją bezsilności miała być sytuacja, kiedy Aythami najpierw zablokował strzał Benzemy, a później zrobił to samo z uderzeniem Ronaldo.
No właśnie, Portugalczyk. Na pewno nie grał dzisiaj największego meczu, ale dał Realowi choć jeden punkt – najpierw wykorzystał rzut karny, natomiast potem trafił głową po dośrodkowaniu Jamesa.
Real tylko remisuje i z jednej strony nie miał łatwo, bo sędzia był dzisiaj słabiutki (choćby bramka Moraty z drugiej połowy powinna być uznana), lecz z drugiej jednak, sam robił sobie pod górkę i nie mamy większych wątpliwości, że w Królewscy w formie by tutaj po prostu wygrali. A tak jest remis i choć kibice w Madrycie mają w pamięci zaległy mecz, to jednak na teraz oglądają plecy Barcelony.