Jeden z najlepszych polskich siatkarzy ostatnich dwóch dekad. Kiedyś cały kraj podziwiał jego fantastyczne ataki w ważnych meczach reprezentacji, teraz – pod koniec kariery – występuje jako libero. Dawid Murek opowiada nam m.in. o tym, jaki sport zajmuje pierwsze miejsce w jego sercu (nie jest to siatka), co takiego sprawiło, że omal nie stracił nogi i czy jego córka może kontynuować rodzinne tradycje.
To jak, mam się bać?
Absolutnie nie, dlaczego?
Wiem, że nigdy nie przepadałeś za dziennikarzami i raczej unikałeś rozmów z nimi. Co my ci takiego zrobiliśmy?
Tak, to prawda, unikałem. Ze wszystkimi przemyśleniami pomeczowymi uciekałem do szatni, dziennikarze mieli ze mną ciężkie życie. Z biegiem czasu dotarło jednak do mnie, że w moim zawodzie kontakt z mediami jest istotny. Zarówno dziennikarze, jak i kibice chcą wiedzieć co się dzieje z zawodnikiem i jak odbiera poszczególne wydarzenia sportowe, a my powinniśmy być otwarci na potrzeby ludzi, którzy trzymają za nas kciuki.
Nie czułeś się czasem zmęczony tym, że gdziekolwiek nie grałeś, zawsze oczekiwania względem ciebie były gigantyczne?
Jasne, że były takie chwile. Szczególnie za granicą, gdzie trzeba było zapieprzać podwójnie. Takie były wymagania: kupując obcokrajowca pracodawca wymagał, że na boisku będzie grał za dwie osoby. Mimo wszystko fajnie to wyszło, bo występowałem przez cztery lata w Grecji i odchodząc miałem wrażenie, że byli tam zadowoleni z mojej postawy.
Jak radziłeś sobie ze stresem i zmęczeniem psychicznym?
Stres był ogromny, ponieważ kibice w Grecji są fanatyczni. Nie ma nawet porównania z naszymi. U nas jest sielanka, przychodzą całe rodziny i głównym celem jest dobra zabawa, co zresztą jest super. Natomiast w Panathinaikosie trzeba było radzić sobie nie tylko sportowo, ale i jeszcze mieć oczy dookoła głowy i obserwować co się dzieje na trybunach. Dochodziło czasem do takich scen, które przeważnie można zobaczyć tylko na stadionach piłkarskich. Ludzie rzucali czym popadnie i nie zwracali wtedy nawet uwagi czy obrywa ich zawodnik, czy z innego klubu. Najgorzej bywało, gdy wpadał znienawidzony przez nich Olympiakos Pireus. Wtedy ochrona musiała być w stałej gotowości do interwencji. Nawet sami zawodnicy mówili do mnie, żebym uważał, bo przyjeżdża Pireus i może być “ciekawie”.
Bywały więc momenty, kiedy wracałaś do domu i myślałeś: “cholera, nie dam już rady z tym wszystkim”?
A żeby to raz! Były dni załamania, ale nigdy nie trwało to długo. Zawsze potrafiłem się podnieść. Gram już od tylu lat w siatkówkę, że czasami przychodzą takie myśli, że już starczy, bo wszystko mnie boli i lepiej dać sobie spokój. Mija jednak trochę czasu i chce mi się pójść na trening, porobić coś, poruszać się. Siatkówka to coś co kocham. Robię to całe życie, bo chcę, nigdy nie było to dla mnie przymusem, tylko prawdziwą pasją. Przychodzę na trening, by się w tym spełniać. Wracam później do domu, patrzę w lustro i myślę: dzisiaj dałem z siebie maksa. I o to w tym wszystkim chodzi.
Miałeś czas w życiu, kiedy pracowałeś z trenerem mentalnym lub psychologiem?
Nie, nie korzystałem z ich usług, nigdy nie czułem takiej potrzeby. Radziłem sobie sam, tłamsiłem w sobie niepowodzenia i walczyłem z negatywnymi myślami na własny sposób.
Tyle lat kariery to ciągłe zgrupowania i nieustające wyjazdy, co powodowało, że często byłeś gościem we własnym domu.
To prawda, brakuje mi czasu, który mógłbym spędzić z moją rodziną. Córka trenuje siatkówkę, więc zaraz ja będę w domu, ale z kolej jej nie będzie. Natalia będzie prowadziła podobne życie jak ja teraz i będziemy się, niestety, mijać. Nie oszukujmy się, mój zawód tym się charakteryzuje, że rodzina jest trochę zaniedbywana i nad tym ubolewam. Mimo to innej drogi bym nie wybrał. Gdybym miał być piłkarzem czy koszykarzem, to nie, nie widzę tego. Robię teraz coś co sprawia mi największą satysfakcję.
Dobrze, że mówisz o piłce nożnej, bo od tego właśnie sportu zaczynałeś swoją przygodę. Grałeś w Sparcie Międzyrzecz.
To prawda. Występowałem z przodu, zawsze interesowało mnie strzelanie bramek. Trener jednak w końcu powiedział bym dał sobie spokój, bo szybko rosnę i może lepiej by było, gdybym skoncentrował się na siatkówce. Przyznam, że nie wiem nawet czy piłka nożna nie jest na pierwszym miejscu w moim sercu, a siatkówka na drugim. Zawsze uwielbiałem zarówno grać, jak i ją oglądać. Cieszy mnie, że w końcu zaczyna się szanować reprezentację, która zyskuje kibiców swoją świetną grą. Mamy naprawdę fantastycznych zawodników.
Jest 2009 rok, masz 33 lata i wciąż wielki apetyt na grę na najwyższym poziomie. Nagle w meczu z ZAKSĄ łamiesz nogę i czeka cię 9-miesięczna rehabilitacja. Zastanawiam się jak blisko byłeś wtedy, by zakończyć karierę?
Sam moment doznania kontuzji nie był taki straszny, bo adrenalina działała i ten ból nie był aż taki potężny. Gorzej zrobiło się jak zerknąłem na nogę. Nie wyglądała tak, że mogłem pomyśleć, iż minie tydzień i zaraz wrócę do grania. Dobrze, że lekarze zaczęli szybko działać, bo groziło to amputacją. Na szczęście powiedzieli mi o tym po fakcie, gdy już doszedłem do siebie. Potem leżałem w szpitalu dziewięć dni, wpatrywałem się w sufit, zerkałem na śruby wystające z kostki i myślałem, że chyba nie dam rady. Jeszcze lekarz pytał się mnie, czy chcę wrócić do zawodowego sportu. Odpowiedziałem, że tak, ale mówiąc szczerze nie byłem tego taki pewny. Żona przez wszystkie dziewięć dni była ze mną. Miała łóżko obok i stale czuwała nade mną, pomagając w każdej czynności. Najbliższe osoby najbliższe zawsze najbardziej motywują i dodają sił do walki. Ponadto dostałem masę pozytywnych SMS-ów, a nawet dotarła do mnie pamiątkowa księga z wpisami kibiców. Gdy czytasz, że tak wiele osób wierzy w ciebie, to dostajesz takiego pozytywnego kopa, że może jeszcze warto. Udało się. Jestem czynnym zawodnikiem, bawię się i gram. Może nie na takim poziomie jak ja bym sobie życzył, ale wciąż sprawia mi to wiele przyjemności.
Co było trudniejsze – pierwszy mecz po kontuzji czy pierwszy mecz w życiu w seniorach?
Pierwszy mecz po kontuzji, bo traumą było wykonać nawet pojedynczy skok. Gdzieś to siedziało z tyłu głowy podczas kilku początkowych akcji, ale później doszła do tego adrenalina, złapałem rytm, koncentrację i jakoś już poszło. Co do pierwszych meczach w seniorach, to po grze w drugiej lidze w Odrze Międzyrzecz trafiłem do AZS-u Częstochowa. Byłem młodym chłopaczkiem i nagle znalazłem się w klubie, który jest na topie. Nie było łatwo. Wszyscy patrzą na ciebie, a ty musisz wejść na boisku i grać z lepszymi od siebie. Wywalczyłem jednak miejsce w pierwszym składzie i łącznie grałem tam 10 lat.
Nie zawsze było kolorowo.
Pierwszych pięć lat były super, a zespół był naprawdę mocny. Następnie wyjechałem na pięć lat za granicę i znów wróciłem do Polski. Zawsze powtarzałem, że gdy wrócę do kraju, to tylko do AZS. Plany uległy jednak weryfikacji i trafiłem do Jastrzębskiego Węgla, później do Skry Bełchatów i dopiero wtedy znowu wylądowałem w Częstochowie. Szybko okazało się, że nie jest tak pięknie jak wcześniej – inny zespół, inne ambicje, inne czasy… Teoretycznie wydawało się, że będzie lepiej, bo siatkówka zaczęła się mocno rozwijać w Polsce, ale niestety, akurat wtedy ten klub trochę podupadał. Byłem tego świadkiem, uczestniczyłem w tym procesie i było to dla mnie smutne. Wcześniej drużyna walczyła o najwyższe cele, a nagle trzeba było spoglądać raczej w dolne rejony tabeli…
Jakie to uczucie, kiedy tak utytułowany i szanowany zawodnik jak ty nagle zaczyna mieć problemy ze znalezieniem klubu? W 2014 właśnie to przeżyłeś, aż w końcu odezwali się do ciebie działacze Transferu Bydgoszcz i trafiłeś do tego klubu…
To był taki moment, że zacząłem już myśleć, iż to może być koniec mojej przygody z siatkówką. Siedziałem w domu, telefonów z propozycjami nie było, więc miałem podstawy, by tak sądzić. Całe życie uprawiałem sport i jest to coś co kocham, a tu nagle trzeba było zacząć pomału zastanawiać się nad innymi opcjami w życiu. Wszyscy oczywiście mówili, że pewnie zostanę trenerem, bo mam duże doświadczenie, ale do dziś nie jest to dla mnie takie pewne. Ten zawód trzeba czuć i mieć do niego predyspozycje, a wtedy łatwiej przychodzi widzenie siebie w tej roli. Ja aż taki przekonany do tego nie byłem. Jeśli już, to wolałbym zacząć od pracy z młodzieżą i dopiero po zdobyciu odpowiednich szlifów, pomyśleć o seniorach. Mamy przykłady, że ktoś tam już się porywał na takie zespoły, ale jednak niezbyt to wychodziło. Nie zamykam drogi do niczego, ale chcę stosować metodę małych kroków.
To może od razu w Szczecinie, skoro już tu jesteś?
Może, może… klub blisko, ale i rodzina, także czemu nie? Ale czekaj, bo pytałeś o Bydgoszcz. Dostałem telefon od Mariana Kardasa, który zapytał czy nie chciałbym jeszcze pobawić się w siatkówkę. Odpowiedziałem: “pewnie, że tak!” Wtedy okazało się, że potrzebują libero. Zgodziłem się od razu. Pozałatwiałem swoje sprawy w dwa dni i podpisałem kontakt z Transferem.
Twoim znakiem firmowym zawsze były piekielnie mocne serwy i firmowe ataki. Tymczasem nagle zostałeś libero. Długo trzeba było cię przekonywać do tego pomysłu?
Nie myślałem o tym zbyt intensywnie. Dostałem taką a nie inną propozycję, postanowiłem z niej skorzystać. Najważniejsze, że mogłem dalej bawić się w siatkówkę.
Nie wierzę, że nie ciągnie cię do ataków.
Jasne, że tak. Nawet podczas treningów co chwilę mam ochotę podejść pod siatkę i zaatakować. Staram się jednak o tym nie myśleć, tylko robić jak najlepiej to w jakim celu mnie zatrudniono. Trener wymaga ode mnie jak najlepszej gry i tak do tego podchodzę.
Teraz twoje losy związały się z beniaminkiem ze Szczecina – Espadonem. Długo zastanawiałeś się nad tą ofertą?
Zadzwonił do mnie Marcin Nowak, opowiedział o koncepcji budowania zespołu, a ja uznałem, że to bardzo interesujący projekt, którego chciałbym być częścią. Marcin mówił też o Adrianie Mihułce, z którym będę rywalizował. Wszystko na zdrowych zasadach, nikt mi nie obiecał miejsca w pierwszym składzie za zasługi, co zresztą bardzo mi odpowiadało. Nie chcę grać za nazwisko, tylko za aktualną dyspozycję. Trening weryfikuje formę i spoko, że w Espadonie jest takie podejście do tego tematu.
Nie da się ukryć, że nie jest to drużyna, która będzie walczyła o medale w naszej lidze. Jak odnajdujesz się w nowej rzeczywistości?
Jest bardzo interesująca. Zespół jest tworzony od podstaw, nikt tak naprawdę nie wie jak będziemy się prezentować i na co nas ostatecznie stać. Dlatego też traktuję to jako wyzwanie dla siebie. To fajny, nowy etap ze Szczecinem, który wraca do najwyższej klasy rozgrywkowej po 13 latach. Wiadomo, że jest to beniaminek i na początku musi zapłacić frycowe, dostać w łeb kilka razy, ale po to, żeby się później podnieść i grać swoją siatkówkę.
Niektórzy kibice mówią, że trudno będzie utrzymać się w lidze opierając zespół na zawodnikach grubo po 30 – stce…
Wiem, że wszyscy patrzą na naszą metrykę, ale prawda jest taka, że dla zawodnika nie ma ona większego znaczenia. Według mnie najlepszym wiekiem dla siatkarza jest właśnie ten czas, kiedy ma się trzydzieści lat z okładem, bo jest już doświadczenie, a i zdrowotnie jeszcze zazwyczaj bywa dobrze. Ja już niedługo będę miał czterdzieści lat, ale powiem ci, że czuję się jakbym miał ze 28. Jasne, zgadzam się, trzeba stawiać na młodzież, ale z głową. Najlepiej wymieszać młodych z tymi bardziej doświadczonymi, tak jak to jest w Szczecinie, a powinno to przynieść najlepsze rezultaty.
Domyślam się, że twoje ciało pewnie nie regeneruje się tak szybko jak kiedyś. Musiałeś wprowadzić jakieś nowe nawyki, by szybciej dochodzić do optymalnej dyspozycji?
Jeśli chodzi o pracę na treningu, to nie mam żadnej taryfy ulgowej. Nie jest tak, że stary zawodnik ćwiczy tylko przez połowę zajęć. Jadę do końca. Na samym początku współpracy powiedziałem trenerowi, że pracuję jak wszyscy i nie wyobrażam sobie, by było inaczej. Taki mam już charakter. Inaczej byłbym zły na siebie. Co mi to da, że potrenuję trochę i po chwili zejdę? Słabo. Jedyne co, to zmieniłem trochę sposób żywienia. Bardziej uważam na to co jem, wcześniej spożywało się różne rzeczy, szczególnie kiedy byłem młodym zawodnikiem. Wiek nie oszczędza nikogo.
Czyli to ten etap, kiedy już chodzisz wcześnie spać?
To na pewno!
Młodzi teraz są rzeczywiście bardziej świadomi swoich ciał i tego co mogą osiągnąć dzięki dobremu prowadzeniu się niż wy kilka lat temu?
Myślę, że tak. Teraz jest internet, młodzi dużo czytają, ciągle siedząc w tych telefonach. Łykają wiedzę, co jest dla nich plusem. Kiedyś też zawodnicy musieli wywalczyć sobie miejsce na boisku bardzo ciężką pracą, teraz młodzież otrzymuje więcej szans od trenerów już za sam talent. Bardzo ważne jest, by byli świadomi jak duża jest to szansa i potrafili zrobić wszystko, by ją wykorzystać.
Odczuwasz niedosyt, że przez tyle lat zawodowej kariery i 277. meczów reprezentacji, nigdy nie sięgnąłeś po medal żadnej z wielkich imprez seniorskich?
Tak. Kontuzja przeszkodziła przed mistrzostwami świata w Japonii, w 2006 roku. Miałem lekko naderwany czworogłowy. Teoretycznie mogłem zacisnąć zęby, wziąć tabletki przeciwbólowe i pojechać z kadrą, ale to by było nie w porządku w stosunku do zespołu. Nie gram nie fair. Pozostało mi siedzenie przed telewizorem i kibicowanie naszym. Przynajmniej mam poczucie, że powodem mojej nieobecności nie była słaba forma, a tylko problemy zdrowotne.
Mimo to wciąż nie mogę pozbyć się wrażenia, że drużyna z tobą, Sebastianem Świderskim, Pawłem Zagumnym czy Krzysztofem Ignaczakiem miała nie mniejszy potencjał od obecnej reprezentacji…
Czasy były inne. Na arenie międzynarodowej funkcjonowało więcej zespołów, do których trudno było nam się zbliżyć. Był fajny rocznik 1977 i wydawało się, że sprawnie przejdzie proces adaptacji z czasów juniorskich do seniorskich, ale jednak nie było to takie proste i w rywalizacji z innymi reprezentacjami nie wygrywaliśmy tak często, jak byśmy chcieli. Rosja, Brazylia… odstawaliśmy od nich poziomem sportowym. Teraz ten poziom się wyrównał. Myślę, że jesteśmy w tej pierwszej czwórce zespołów na świecie i w tym gronie każdy może wygrać z każdym. Decyduje dyspozycja dnia.
Hubert Wagner dał ci szansę w reprezentacji, gdy miałeś 19 lat. Trudno wtedy wchodziło się do tej drużyny?
Bywało ciężko, ale odsuwałem te myśli od siebie, bo orzełek na piersi to spełnienie marzeń. Nosiło się na początku piłki i rozkładało siatki, wiadomo. Ale każdy musiał przez to przejść, to normalne. Fajny przykład miałem w Modenie, gdzie Andrea Giani, kapitalny siatkarz, potrafił sam pierwszy wziąć na plery dwa worki piłek i przynieść na salę. I nie było sytuacji, że junior robił to za niego. Powinniśmy się na takim zachowaniu wzorować i każdego traktować tak samo, niezależnie od wieku.
Z kim trzymałeś się w zagranicznych klubach?
Miałem fajny kontakt z Robertem Krommem, Niemcem, który zresztą mieszkał niedaleko mnie. W Panathinaikosie trzymałem z Fabricem Bry, z Brazylijczykami trochę mniej, bo dzielił nas sposób bycia i inna mentalność. Za to z Czechami, których było trzech, dogadywałem się bardzo dobrze. Z Jakubem Novotnym do dzisiaj czasem wymienię jakąś wiadomość. Nigdy nie miałem problemów z aklimatyzacją, obojętnie gdzie grałem.
Debiutowałeś w 1996 roku życia. Poznałeś setki zawodników i wielu trenerów. Co się najbardziej zmieniło od tych czasów?
Zupełnie inaczej wyglądają sztaby szkoleniowe. Wcześniej pierwszy trener ogarniał wszystko. Nie mógł pozwolić sobie na drugiego trenera, statystyka, asystenta. To było nie do pomyślenia, bo nie było pieniędzy na to. Teraz jest wszystko, pełen profesjonalizm. Nic tylko trenować i niczym się nie martwić. Kiedyś brakowało nawet odżywek, wiele rzeczy nie można było też dostać.
Zetknąłeś się przez te lata z korupcją w siatkówce?
Jasne, zdarzały się czasem jakieś dziwne mecze, że zespół przegrywał sety, które o czymś ważnym decydowały i później przychodziły do głowy myśli, czy aby nie było to przypadkiem ustawione. Niczego jednak nie mogę być pewny i sam w czymś takim nie brałem udziału. Słabe by to było, bo kibic przychodzi na mecze, kupuje te bilety i liczy na uczciwą rozgrywkę, a tu takie coś. Nie dziwię się, że są takie pytania, bo trochę tych afer ostatnio było w innych dyscyplinach…
Słyszałem kiedyś, że na treningi przychodzisz pierwszy, a wychodzisz ostatni. Coś się zmieniło w tym względzie?
Bez zmian. Nie pamiętam, bym kiedyś się spóźnił na jakiś trening w swojej karierze. Zdarza się, że wychodzę ostatni, ale to nie jest najważniejsze. Najważniejsze, by dawać z siebie wszystko i wychodzić z treningu w pełni zadowolonym z siebie. Inaczej to nie ma zupełnie sensu.
A pozwalasz sobie już na regularnie wcinanie śledzia w śmietanie, którego tak lubisz?
Uwielbiam po prostu! Na święta daję maksa, wtedy nie odpuszczam, jadę ile się da!
Kiedyś założyłeś się z trenerem Boskiem, że będziesz grał do 40. roku życia. Masz 39 lat, więc wkrótce osiągniesz swój cel.
Rocznikowo już w styczniu mogłem powiedzieć, że zakład wygrany, bo czterdziestka pękła. To było o przekonanie kto będzie miał rację. Trener Bosek mówił, że będzie mi ciężko zdrowotnie wytrzymać, ale na to wygląda, że dam radę.
Chciałbym cię jeszcze podpytać o córkę. Natalia ma 17 lat i zewsząd słychać, że jest bardzo utalentowana.
Staram się więc wspierać, dodawać otuchy i pomagać we wszystkim, choć jest bardzo samodzielna. Po jej meczach mówię jej co zrobiła dobrze, a nad czym musi popracować. Na początku trochę się buntowała, ale chyba zrozumiała, że jednak tata coś tam wie i stara się słuchać. Gra na przyjęciu i naprawdę dobrze punktuje. Cieszę się, że jednocześnie nie zaniedbuje szkoły i potrafi to dobrze zbilansować.
Powiedziałeś kiedyś “Pięknie byłoby usłyszeć kiedyś Mazurka Dąbrowskiego granego dla reprezentacji z Natalką w składzie”. Miałeś już ku temu okazję… łezka w oku się zakręciła?
Pewnie, że tak… byłem dumny słuchając hymnu i widząc wtedy córkę na boisku. Coś niesamowitego, brak słów.
Uda jej się przebić sukcesy taty?
Oby, tego jej życzę!
ROZMAWIAŁ PAWEŁ DRĄG
Fot. 400mm.pl