Nigdy nie dzielił Wrocławia na piłkarską i koszykarską część. Gdyby nie został koszykarzem, grałby na gitarze w Metallice. Kiedy zaczynał kozłować, wrzucanie piłki do kosza trąciło u nas niezrozumiałą egzotyką. Efektowne zagrania podpatrywał na przekazywanych z rąk do rąk kasetach VHS. Na pierwszy trening kadry przyprowadziła go mama. Maciej Zieliński – poseł, koszykarz, heavymetalowiec. Dziś tylko ten ostatni. Na parkiecie autor prawie 9 tys. punktów. Gdy rzucał kolejne, na jego część nazwano żuka.
Kiedy ostatnim razem tańczyłeś pogo?
Wydaje mi się, że całkiem niedawno. Często chodzę na koncerty. I tańczę pod sceną, w młynie.
Na czym byłeś ostatnio?
We Wrocławiu grała Apocalyptica. Tam było akurat nieco spokojniej, delikatne machanie głową. Na koncerty chodziłem głównie do Alibi – kultowy wrocławski klub, który niestety przestał już działać. To były także imprezy hip-hopowe. Tej muzyki też słucham.
Jak na Bemowie grała „Wielka Czwórka” thrash metalu, miałeś rocznicę ślubu.
Tak, szesnastego czerwca. Metallica, Slayer, Megadeth, Anthrax na jednej scenie. W Warszawie rozpoczynali trasę koncertową. Nie było opcji, żebym to przegapił. Na szczęście żona zrozumiała tę potrzebę. Nie było wielkiego zamieszania.
Ona nie słucha metalu. U was na weselu Iron Maiden raczej by nie zagrał.
To była niesamowita historia: chłopaki z Iron Maiden zatrzymali się w hotelu, żeby coś zjeść i trafili… na polskie wesele. Pan młody był ich wielkim fanem, więc oni zaproponowali, że coś zagrają. I zrobili to – na instrumentach kapeli weselnej! To było świetne!
Akceptujesz disco polo?
Teraz już tak, trochę dorosłem. Ale wiadomo, w latach młodzieńczych nie można było słuchać innej muzyki niż nasza.
Kiedy byłeś posłem, w jednej kwestii było ci bliżej do Ruchu Palikota aniżeli do Platformy. Przemawiałeś na Marszu Wyzwolenia Konopi.
Nigdy nie ukrywałem, że jestem za legalizacją marihuany. Dzisiaj oczywiście najbardziej chodzi o tą medyczną, ale ogólnie uważam, że przepisy zajmujące się tym tematem są nietrafione. Mamy jedne z najbardziej restrykcyjnych w Europie. Teoretycznie sędziowie mogą odstąpić od karania, ale zdarza się to bardzo rzadko.
„Nie pił w ogóle nic, raz na rok zajarał skręta” – tak rapuje Sokół w kawałku „Dentysta”.
Pod koniec roku byłem na hip-hopowym koncercie, właśnie w Alibi. Wiadomo, że rap łączy się z rozluźnieniem atmosfery. Nawet ze sceny ostrzegano, żeby uważać, bo jest bardzo dużo tajniaków. Kończy się rok i trzeba nabić statystyki. Człowiek ma przy sobie jointa i później widnieje mu to w kartotece. Przecież to niepoważne. Trzeba walczyć z dilerami – z tymi, którzy tym handlują. A nie z młodymi ludźmi.
„Tak, palę i mam dzieci” – mówi w wywiadzie Włodi.
Można edukować, kontrolować, opodatkować… Spójrz na dane z USA. W tych stanach, gdzie zalegalizowano marihuanę do używania rekreacyjnego spada przestępczość, a dochody z podatków są kosmiczne. Raporty z całego świata informują o tym, że wojna z narkotykami jest przegrana na wszystkich frontach.
Po kim spodziewać się odwagi i wyjścia przed szereg, jak nie po kimś, kto walczył na śmierć i życie z Igorem Griszczukiem. Gościem, który miał kontakty z białoruską mafią.
I tak się nimi chwalił, że go nawet zawiesili. (śmiech)
To prawda. Wspominasz trzeci mecz półfinału 96.
Wygraliśmy we Włocławku jednym punktem. Skończyliśmy, wykąpaliśmy się i pojechaliśmy do hotelu, a on ruszył interweniować. Nie wiem czy chciał wywieźć sędziów na wschód, czy przywieźć do Polski kolegów z Białorusi. W każdym razie następnego dnia mieliśmy mecz, a on w nim nie zagrał. O tym, że jest zawieszony dowiedziałem się z – uwaga – telegazety. Odpalałem ją sobie do porannej kawy. Telegazeta była naszym internetem.
Artur Siódmiak złamał rywalowi nos, bo go nie lubił. Tobie zdarzyło się uderzyć kogoś łokciem, bo było ci z nim nie po drodze?
Pewnie tak. Na meczu dochodzą emocje, jak była okazja to się tłukło. Takich sytuacji spornych z jednej i z drugiej strony było dużo. To były zupełnie inne spotkania niż teraz. „Święta wojna” Śląsk-Anwil to była pełna młócka.
Włocławscy kibice dbali, abyś przed każdym meczem dostał klepsydrę ze swoim nazwiskiem.
Znajdowałem je wszędzie, były porozrzucane po całej hali. To był jeszcze ten pamiętny „kurnik”. Dostawałem też dmuchane lale. Miały przedstawiać moją mamę lub żonę. Rzucano w nas ziemniakami.
Ziemniakami?!
Nie tylko. Z trybun leciały buraki, bombardowano nas też rolkami z kasy. Były zlepione, żeby nie rozwinęły się w trakcie lotu. Pamiętam mecz, kiedy musieliśmy wymieszać się z drużyną z Włocławka i rozgrzewać się z nimi na jednej połowie. Poszła pierwsza fala, chłopcy wycierający parkiet usunęli ślady. Wracaliśmy na boisko i leciała druga. Po trzeciej stwierdziliśmy, że organizatorzy powinni coś z tym zrobić. No i padł pomysł, że przecież połowy gospodarzy nie obrzucają.
W meczach podwyższonego ryzyka niekiedy nawet dzieci z obsługi bywają mocno zaangażowane kibicowsko. Np. chłopcy do podawania piłek.
Bardzo dobrze uciszało mi się tamtą halę. Cała, nawet VIP-y, pokazywała nam środkowe palce. Najmłodsi nie wiedzieli, który powinno się wyciągnąć, jeśli chce się kogoś obrazić. (śmiech)
Na mecze dowożeni byliśmy sukami. Nie mogliśmy jechać autokarem, bo by nam go rozszarpali – szyby na pewno byśmy stracili. Autokar był parkowany z tyłu komendy. Z tyłu, bo zostawienie go na widoku nie gwarantowało bezpieczeństwa.
Klimat iście piłkarski.
Który uzupełniała policja z psami i z bronią gładkolufową przed halą. Policjanci z Włocławka prosili nas, żebyśmy wygrali, bo mają już dosyć obstawiana tych meczów. Takie były czasy, bardzo sympatyczne.
Również Wrocław był miastem żyjącym koszykówką. Jednym z zagorzalszych kibiców Śląska okazał się doktor biologii Jarosław Kania, który nazwał na twoją cześć odkryty przez siebie nowy gatunek chrząszcza z Namibii. Nosi nazwę Pomphus zielinskii.
Dzisiaj trąbiono by o tym na Twitterze. Ja dowiedziałem się o sprawie, gdy przyszła do mnie ekipa z Teleexpresu. Pytają o odkrycie, a ja: „Ale o co chodzi? Powiedzcie mi”. (śmiech) Dopiero później sytuacja się wyjaśniła. Spotkałem się z doktorem, porozmawiałem z nim, pokazał mi tego żuka. Potem wytatuowałem sobie Pomphusa zielinskiiego na prawym ramieniu. Także mam swojego gałgana.
Podobno mówisz po angielsku jak Afroamerykanin.
Słyszałem o tym wiele razy. W 92 r. wyleciałem do Stanów. Studiowałem przez trzy lata w Providence College, grając jednocześnie w uczelnianej drużynie NCAA. Wyjechałem z angielskim na poziomie liceum. Chłopaki spadali z krzeseł, a ja nie wiedziałem, o czym rozmawiają. W szatni była przewaga Afroamerykanów, z czasem zacząłem łapać ich slang. Potem ludzie pytali się, czy jestem z Bronksu. (śmiech)
Z Bronksu nie byłeś, ale zdarzało ci się grać w tych gorszych dzielnicach Providence.
Parę razy tak. To było w lecie. Kopałem piłkę z miejscową Polonią, mieli wynajęte boisko. Byłem znudzony, na szczęście zobaczyłem w oddali plac do gry w kosza. Wpadłem na radosny pomysł i zapytałem, czy mogę zagrać. Konsternacja. „Nie dość, że białas, to jeszcze chce grać w kosza!”. Kiedyś przy płocie zatrzymały się nawet dwa wozy policyjne. Policjanci wyszli i z zaciekawieniem oglądali to zjawisko. Okazało się, że grać jednak co nieco potrafię.
W Polsce już jako szesnastolatek posmakowałeś dorosłej koszykówki.
No i umiejętność gry łokciami przydawała się w Stanach. Pick-up games to gra bez sędziów. Nie ma żartów, trzeba na siebie uważać. A ja miałem jakieś doświadczenie. Będąc nastolatkiem grałem przeciwko takim tuzom jak Haniu Wardach czy Jarek Jechorek. Byłem młody, chudy i jeszcze wywrotny – musiałem swoje dostać. Nieraz w zęby, strasznie mnie katowali. No ale dzięki takiej szkole życia nauczyłem się kilku sztuczek.
Dopiero na drugim roku dołączył do ciebie Piotr Szybilski. Na początku długo byłeś jedynym obcokrajowcem w klubie.
I byłem bardzo zagubiony. Czasy bez Skype’a, komórek. To był dla mnie wyjazd do innego świata. Mój kontakt z rodzicami ograniczał się w zasadzie do tego, że wysyłali mi czasopismo „Basket”. Czasami udało mi się do nich zadzwonić z biura, co oczywiście generalnie nie było dopuszczalne. Amerykanie wychodzili z założenia, że wszystko wiem. Jak funkcjonuje uczelnia itd. A z tym bywało różnie.
Robiłeś za rookiego. W Waszyngtonie, u Marcina Gortata, każdy pierwszoroczniak jeździ na mecze z dziecinnym plecakiem, najlepiej dziewczęcym – np. różowym z Myszką Miki. „Chodziło o to, żeby nie zapominał, że dopiero zaczyna”
Ja toreb z rzeczami za innymi nie nosiłem, chociaż musiałem załatwiać różne napoje. Nie miałem jakiegoś dramatycznego chrztu. Wprawdzie byłem freshmanem, lecz przy okazji jednym ze starszych gości w drużynie. Byłem dorosły, miałem skończone 21 lat. Kończyło się na żartach.
Po latach, w Śląsku, pewnie sam organizowałeś wprowadzenia do zespołu.
Zdarzało się. Tych chrztów naprawdę dużo przeżyłem.
Co to było?
Przygotowywaliśmy różne mikstury do picia. Płyn do mycia naczyń, maggi – mieszanki wybuchowe. Niektórych ciężko było nie zwrócić. (śmiech) Mieliśmy też takie ćwiczenie z cegłami. Pozycja obronna i cztery cegły w rękach. I tak trzeba było stać.
Teraz, niestety, takie zwyczaje w koszykówce wymarły. A szkoda, bo niektórym przydałoby się parę klapsów.
Dlaczego po przylocie do Stanów wystosowałeś przepraszający list do PZKosz z deklaracją, że jak wrócisz to będziesz grał i w Śląsku, i w reprezentacji? To była już przecież wolna Polska.
Teoretycznie. To nie był tak w pełni oficjalny wyjazd. Śląsk był klubem wojskowym. Nie za bardzo mogłem tam mówić o swoich planach.
Czemu?
Bo zostałbym wcielony – i takie były metody. Po tej mojej pseudo ucieczce rodzice byli wzywani do siedzimy klubu, odbywały się całe debaty. Tata rozmawiał z kierownictwem i zapewniał wojskowych, że po powrocie na pewno będę nadal grał w Śląsku. Sytuację udało się załagodzić, zostawili mnie w spokoju.
W USA dostawałeś stypendium sportowe, ale po ukończeniu dwudziestu czterech lat straciłeś do niego prawo. Czwarty rok robiłeś w czasie wakacyjnych przerw.
Nie było szans, żebym sam sobie go opłacił. Stąd zaliczanie summer school i dorywcze zajęcia. Rozwoziłem piwo jeżdżąc po barach, kosiłem trawę na uczelni. Po południu była nauka i treningi. Cztery lata zrobiłem w trzy.
Jeszcze przed wyjazdem z Wrocławia potrafiłeś wydać całe miesięczne stypendium na jedną płytę winylową.
To były czasy, że oczywiście można było kupić winyl w sklepie, ale tam były płyty bardziej reżimowe. Co tydzień chodziłem więc na giełdę płytowo-kasetową w Pałacyku. Pech chciał, że raz stypendium dostałem w piątek. W niedzielę wszystko wydałem, takie to były pieniądze.
To już wiem, co się działo z lwią częścią stypendiów w Stanach. Tam w końcu nie brakowało sklepów muzycznych, a ty – fan ciężkiego brzmienia – praktycznie w nich mieszkałeś.
Najbardziej mnie trafiło, kiedy wylecieliśmy z reprezentacją Polski na trzytygodniowe tournée. Trenerem był wtedy Arkadiusz Koniecki, dominowała starsza ekipa. Organizatorzy wyjazdu wypłacili nam pieniądze z góry na cały pobyt. Zapewnili hotele, przejazdy, ale wyżywienie musieliśmy kupować sobie sami. A ja jak wparowałem do sklepu z kompaktami… Istny szał! Potem musiałem jeść najtańsze marynowane parówki. No ale przywiozłem do Polski całą torbę płyt. A, i jeansy. U nas było ciężko dostać.
Czarne jeansy tak zwężone, że wsiadając do tramwaju trzeba było się odbić z dwóch nóg – to był metalowy dress code lat 80. Niektórzy, żeby je ściągnąć – rozcinali szew, a rano ponownie zszywali ubiór.
Ja aż tak ekstremalny nie byłem. Na szczęście nigdy nie miałem zamiłowania do obcisłych jeansów, nie mam go do dzisiaj. Mam natomiast starą ramoneskę. Czarna skórzana, wysłużona kurtka – niejedno przeżyła. Do tej pory ją zakładam jak idę na jakiś cięższy koncert. Chociaż żona pomstuje, chciała wyrzucić staroć. W porę ją złapałem, obroniłem co moje. (śmiech) W szafie leżą wiekowe koszulki. Oczywiście te, które przeżyły. Dużo rzeczy nie przetrwało dawnych koncertów.
Ludzie metalu lat 80. byli zaktywizowani politycznie? Krzysztof Skiba z Big Cyc organizował w Łodzi przeróżne akcje. „Galopująca inflacja”, „Niezależne Obchody Dnia Dziecka”. Z kiosku Ruchu ściągało go dwustu ZOMO-wców. Wyśmiewał system w żółtych kalesonach.
Nie, absolutnie. Muzyka to muzyka, ja tam żadnych protestów nie robiłem. Ale lata 80. to prężnie działające subkultury. Byli metale, skinheadzi, poppersi, depesze. Często dochodziło do dziwnych zdarzeń, choć może niekoniecznie do manifestacji. Po prostu trzeba było uważać jak się chodzi.
To znaczy?
Teraz jest to zupełnie zapomniane, można iść sobie spokojnie na koncert. Kiedyś trzeba było mieć oczy dookoła głowy, żeby nie dostać.
Tobie akurat ciężko wlepić się w tłum. Masz 198 cm wzrostu.
Skinheadzi czaili się, czekali pod klubem. Różnie to bywało. Jakoś dawaliśmy sobie radę, bo zawsze wychodziła cała ekipa. Albo my uciekaliśmy, albo uciekali wszyscy.
Wspomniałeś o reprezentacyjnym tournée. Adam Wójcik opowiada, że w Stanach przekonaliście się, że koszykarsko dopiero raczkujecie.
Zostało nam to pokazane w brutalny sposób. Co tu dużo gadać, dostawaliśmy straszne bęcki. Jeździliśmy po całym wschodnim wybrzeżu, praktycznie co drugi dzień mieliśmy jakiś mecz.
Z kim graliście?
Głównie z uniwersytetami. Z Arkansas przegraliśmy sześćdziesięcioma punktami. Przez 10 minut nie mogliśmy wyjść z własnej połowy.
Allen Iverson to najlepszy zawodnik, przeciw któremu grałeś? Tak jak ty rywalizował o mistrzostwo NCAA.
W moim przypadku ciężko to nazwać strasznym graniem, średnia punktów 2.7, jakieś tam minuty dostawałem. I biegałem za takimi jak Iverson. On akurat był niesamowicie szybki, nikt z nas nie mógł go dogonić. Już wtedy świetnie panował nad piłką.
Wyjazd na stypendium do Stanów to był dla ciebie gigantyczny sportowy przeskok?
Pamiętam, że po pierwszej wizycie na siłowni, nie byłem w stanie podnieść rano kubka z kawą. To dobrze obrazuje różnicę między ćwiczeniem u nas a tam. No bo przecież ja nie wyjechałem z Polski bez formy. To było po mistrzostwach Europy w Rzymie, cały czas byłem w reżimie treningowym. A tu po pierwszych zajęciach nie mogłem wstać z łóżka i musiałem używać dwóch rąk chcąc napić się kawy.
Czytałem, że trener potrafił wam zrobić niezłą rzeźnię. Trzy godziny ćwiczenia obrony.
Albo cały czas sprinty. Za karę. Metody bywały drastyczne, a zasady karania nie do końca jasne.
Za co karano?
Za spóźnienia, za wagę, za jakieś wybryki. Raz szliśmy na radosny trening, mieliśmy grać w futbol amerykański. Ktoś coś powiedział, trenerowi się to nie spodobało i biegaliśmy przez dwie godziny sprinty. Trenera było bardzo łatwo zdenerwować. Czasami nie mieliśmy pojęcia co się wydarzyło. W college’u coach jest Bogiem. Nie można z nim dyskutować.
W futbol amerykański zagrałeś, ale we Wrocławiu. Chciałeś pomóc w promocji mało popularnej w Polsce dyscypliny. Poza ośmioma tytułami mistrzowskimi Śląska masz jeden zdobyty z The Crew. Mariusz Pudzianowski rywalizując w rugby mógł schować się w młynie Budowlanych Łódź, tobie było o to ciężej.
Szczególnie, że się ślizgałem. Rozmiar mojej stopy to 48.5, w Polsce ciężko o takie buty z korkami. Grałem w koszykarskich. Trenowałem z chłopakami i nie wyglądało to najgorzej. Ale tamtego dnia walczyliśmy na Stadionie Olimpijskim przy padającym deszczu. Grałem jako safety, miałem przechwytywać piłkę rzucaną przez quarterbacka. Raz mi się nawet prawie udało, ale… zaczęła się jazda figurowa.
Twój słynny rzut o tablicę z odejściem i zawiśnięciem w powietrzu to naleciałość amerykańskiej szkoły koszykówki.
To akurat podpatrzyłem u Darka Zeliga. Wrócił z Belgii i końcówkę kariery rozegrał w Śląsku. Ja byłem młodym, obiecującym juniorem i dużo z nim rozmawiałem. Graliśmy na tych samych pozycjach. Darek poświęcał mi swój wolny czas, sporo się od niego nauczyłem. Prosiłem, żeby pokazał mi oldschoolowe sztuczki. Graliśmy jeden na jeden, długo mocno dostawałem. Wreszcie udało się wygrać. Raz, drugi. Pracując nad warsztatem próbowałem pododawać do techniki Zeliga jakieś swoje akcenty. Jakoś to wyszło.
Największy wariat, z którym grałeś w drużynie? Kolejny fan metalu Radosław Hyży?
Zdecydowanie najradośniejszy był Pero Vasiljević, śmieszy gość. Jak na australijskie warunki być może był zupełnie normalny, jak na nasze – szalony. Typowy redneck. Sympatyczny, bardzo wyluzowany. Robił wszystko to, co mu wpadło do głowy. Zawsze chciał np. żeby rzucać mu piłki na alley oop’y. Najchętniej za każdym razem ładowałby z góry do kosza.
Byłeś zbulwersowany, kiedy David Logan powiedział przed polskim Eurobasketem, że gdyby nie zgłosił się do niego nasz związek, mógłby grać dla Azerbejdżanu, żadna różnica?
Z jednej strony mnie to trochę poruszyło, z drugiej tak naprawdę nie można mieć tutaj do Logana żadnych pretensji. Nie miał polskich korzeni, z naszym krajem nie łączyła go rodzina. Co innego Joe McNaull, który miał stąd żonę, zadomowił się u nas, uczył się polskiego. „Józek” bardzo się cieszył z przyznania obywatelstwa, Logan dostał paszport, żeby grać w reprezentacji. Ciężko wymagać, żeby nagle zaczął kochać Polskę i biegał wszędzie z biało-czerwoną flagą. To co powiedział to brutalna prawda. Takie są skutki naturalizacji.
Pod koniec lat 90. krótko liderem PLK był beniaminek ze Świętokrzyskiego – Cersanit Nomi Kielce. Podopieczni Stefana Tota zdołali awansował do fazy play off.
Tak, pamiętam taki zespół.
Po zaskakująco dobrym sezonie ze sponsorowania zespołu wycofał się jeden z najzamożniejszych Polaków Michał Sołowow. Nieoficjalny powód: w przerwie jednego ze spotkań odwiedziła go zagraniczna delegacja z Igorem Miliciciem na czele. „Jak zapłacisz tyle i tyle, utrzymamy prowadzenie”.
Tu mnie zaskoczyłeś, nie słyszałem wcześniej o takiej sytuacji. Jakby ktoś u nas chciał coś takiego zrobić, od razu zostałby spacyfikowany.
Piję do tego, że obcokrajowcy czuli się u nas bardzo swobodnie. Tyrice Walker i Jeff Massey bawili się z gangsterami z Pruszkowa. Jarosław S. ps. „Masa” wspomina to następująco: „Lubili wygodnie rozsiąść się w fotelach, lała się błękitna whisky. Miałem pod sobą 96 burdeli i naprawdę czasami bywało jak w filmie Kiler: telefon, memory find, Siara, wszystko jasne i dziewczyny przyjeżdżały.”.
Czytałem o tym. Jasne, że czuli się u nas swobodnie, nie ma się co oszukiwać. Wszystko jest dla ludzi, tylko trzeba wiedzieć kiedy i gdzie.
Oni wiedzieli. Dawna Mazowszanka Pruszków to dwukrotny mistrz Polski. Wiedzieliście, że jest tam lane mafijne paliwo?
Dobre pytanie. Odpowiem innym. A kto nie wiedział?
Sponsorami transferu i kontraktu Adama Wójcika mieli być cytowany „Masa” i „Kiełbacha”.
Nie znam szczegółów, ale pewnie tak było. Koledzy z Pruszkowa oczywiście wypierali się kontaktów z gangsterami. Sytuacja była natomiast jaka była.
Z Adamem trafiliśmy w jednym czasie do kadry, jest o rok starszy. Dużo czasu spędzaliśmy razem.
Z notatnika kierownika reprezentacji kadetów: „Punkt 22 wymykali się przez okno”.
Ale kto? Ja w życiu nie wychodziłem. (śmiech) To była wieczna rozgrywka. Trenerzy i całe kierownictwo starało się nas pilnować, a my staraliśmy się jakoś im wymknąć.
Jeden z piłkarskich trenerów był ponoć tak zapobiegliwy, że zaglądał pod drzwi i sprawdzał, czy piłkarza po wyznaczonej godzinie nie oglądają przypadkiem telewizji.
Takich trenerów jest więcej. Np. Andrej Urlep ciągle nas kontrolował. Jak prowadził Śląsk, zarządził, że o 23 wszyscy mają być w domach. Zdarzało się, że jeździł pod blok i koczował pod oknami. Sprawdzał czy pali się światło, czy coś się dzieje.
Żony koszykarzy składały mu raporty? Paweł Janas umówił się tak z partnerkami piłkarzy Legii.
Urlep dogadywał się z barmanami. Za doniesienie jak kto się bawi, dostawali bilety na mecze. Takie hece były. I na mnie parę razy zyskali, bo kiedy robiliśmy jakieś wyjście, to całą ekipą. Później miałem telefony z samej góry: „Wiem gdzie jesteś, idź do domu”. Szybko opuszczało się lokal. (śmiech)
O co chodziło z próbą porwania autokaru na Tajwanie? Trener Koniecki załatwił wam udział w słynnym turnieju William Jones Cup Basketball dzięki znajomości z ludźmi z zakładów elektrycznych Elwro.
Przede wszystkim to nie była próba porwania. My chcieliśmy tylko pojechać do miasta…
Tak, a że odpalić maszynę udało się jedynie Wójcikowi, to on został kierowcą. Mimo że nie miał prawa jazdy.
Może stwierdziliśmy, że jak nawinie się policja, to jego nie zatrzymają, bo jest z milicyjnej Gwardii? (śmiech) To był nasz wspólny pomysł z Amerykanami. Autokar stał pusty przed hotelem, do dzisiaj nie mam pojęcia czyj był. Do wyprawy, na szczęście, nie doszło. Pan ochroniarz ostrzegł nas, że to głupi pomysł, ponieważ w mieście jest bardzo niebezpiecznie. Tak zakończyła się nasza radosna twórczość, wróciliśmy do pokojów.
Osiem lat później mieliście jechać do Argentyny. Tamtejsza reprezentacja z młodym Manu Ginobilim i Rubenem Wołkowyskim w składzie przygotowywała się do mistrzostw świata. Ty, jak połowa kadry, przedstawiłeś zwolnienie lekarskie.
Musiałem być przemęczony. Przez lata grałem jednocześnie w trzech reprezentacjach. Najpierw w kadetach, juniorach, juniorach starszych. Potem kadetów zastąpiła pierwsza reprezentacja. Treningi, szkoła, obozy, między zgrupowaniami dwa dni, żeby przyjechać do Wrocławia i przepakować rzeczy. W tamtych czasach nikt nie interesował się odnową biologiczną. Była zasada, że słaba kość pęka. Jak ktoś nie dawał rady, to oznaczało, że się nie nadaje. A czasami jednak trzeba ten tydzień odpocząć i się zregenerować. Nie byliśmy robotami.
Śni wam się jeszcze ćwierćfinał w Barcelonie, jak piłkarzom finał igrzysk z Hiszpanią? W 30. minucie Polska prowadziła z Grecją dziesięcioma punktami.
Oczywiście, wciąż się śni. Byliśmy tak blisko… To były bardzo udane mistrzostwa, a jakbyśmy awansowali dalej to byłby jakiś kosmos! Może sędziowie i Europa nie była gotowa na to, żeby Polska doszła do strefy medalowej? I to jeszcze pokonując tak mocną drużynę jak Grecja.
Jednym z wznioślejszych momentów w klubie było dla ciebie zwycięstwo z Maccabi Tel Awiw w Hali Stulecia. Niedługo po tym spotkaniu ówczesny właściciel Śląska Grzegorz Schetyna nieoczekiwanie zwolnił włoskiego trenera Piero Bucchiego. To szef Platformy namówił cię na politykę?
Po części tak, nie ma co się oszukiwać. Po zakończeniu kariery powstało pytanie: co robić? Rozmawialiśmy. Zostałem radnym i przewodniczącym Komisji Sportu i Rekreacji. Byłem nim przez półtorej kadencji. Startowanie do Sejmu wydawało się naturalnym krokiem. Raz udało mi się tam dostać.
W kuluarach działo się coś wartego wzmianki?
Wiadomo, że grupa ludzi spoza Warszawy mieszka w hotelu poselskim, zdarzały się różne spotkania. Wszyscy są dorośli i ciężko wymagać, żeby po dziesiątej gasili światło. Nie popadajmy w histerię.
Według Janusza Palikota pijany Schetyna uwielbia pstrykać w ucho swoich przyjaciół. Najczęściej obrywać miał były rzecznik prasowy rządu Paweł Graś.
Nie znam tematu. Mnie w ucho nie strzelał. (śmiech)
ROZMAWIAŁ HUBERT KĘSKA