Znacie doskonale film “Ścigany”. Otóż była w nim scena, w której Harrison Ford napadł w szpitalu na lekarza, przebrał się w jego ciuchy, a golasa zostawił w schowku. Czemu o tym piszemy? Bo mamy wrażenie, że do czegoś podobnego doszło przed meczem na Estadio de la Ceramica. Zupełnie jakby jedenastu kolesi napadło chwilę przed wyjściem na murawę na piłkarzy Realu, założyło ich trykoty i wybiegło zagrać mecz.
No i piłkarze Realu faceci w ich koszulkach grali w pierwszej połowie tak, że Villarreal musiał coś przeczuwać i korzystając z – nazwijmy to – niedyspozycji rywali postanowił przejąć kontrolę na boisku. Zasuwali aż miło, rozrzucali piłkę tak, jak chcieli, a Real jedynie za nią biegał, co też zresztą mógłby robić dużo żwawiej. W końcu w ramach liścia w twarz na ogarnięcie Mario Gaspar oddał niesygnalizowany strzał na bramkę Navasa, a Keylor poleciał jak za piłeczką tenisową, z czego zasłynął na YouTube i odbił piłkę, która zmierzała w okienko. Drugi plask? Po błędzie Daniego Carvajala Jaume Costa wrzucił piłkę z lewej strony, a w polu karnym Samu Castillejo miał wyłożoną piłkę jak na tacy, lecz zamiast dobrego strzału posłał rakietę ziemia-powietrze. Nie pomogło, Real dalej grał swoje, czyli słabo, żenująco słabo. Piłkarska zbrodnia.
A jak zbrodnia, to i kara. Adrian Lopez zagrał w pole karne na Castillejo, ten zachował się bardzo przytomnie i zamiast próbować strzału – wycofał piłkę, a na to tylko czekał Trigueros i odpalił petardę, której wybuchu w bramce Keylor Navas nie był w stanie powstrzymać. Asystenta trzeba tu gorąco pochwalić, bo Samu Castillejo zagrał świetny mecz. Był błyskotliwy, objeżdżał Marcelo i Casemiro, wyprzedzał Cristiano Ronaldo wygarniąjąc mu piłkę sprzed nosa, robił na boisku wszystko. To niebywałe, bo Hiszpan aż do 16 roku życia grał w piłkę jedynie na hali. Dziś non stop płatał figle piłkarzom Realu.
Minęło pięć minut, Sergio Ramos nie utrzymał linii spalonego, a potem nie poradził sobie z biegnącym z piłką Bakambu, który został jedynie odprowadzony przez stopera do pola karnego, skąd oddał strzał dający prowadzenie 2:0. Warto zaznaczyć, że był to jego pierwszy gol od czterech miesięcy. Przełamanie fatalnej serii przyszło właśnie z Realem.
Dwójka w plecy, oddanie inicjatywy Villarrealowi, kibice na Estadio de la Ceramica krzyczący gromkie “ole!” przy kolejnych podaniach graczy rywali… Naprawdę wyglądało to dla Realu mniej więcej tak obiecująco, jak sytuacja w klubie Grzegorza Krychowiaka. Cristiano przez ponad godzinę gry nie oddał celnego strzału na bramkę. Kumulował w sobie złość i w końcu, gdy osiągnęła ona maksimum, wykorzystał ją do arcymocnego uderzenia. Niestety – trafił w słupek, a zszokowany siłą strzału Andres Fernandez dostał jeszcze piłką w kolano, czym – jakby nie patrzeć – zaliczył dobrą interwencję.
Ale w końcu coś się stało, coś się odmieniło. Mamy wrażenie, że – nawiązując znowu do „Ściganego” – z tytułowego bohatera Real wcielił w rolę Tommy Lee Jonesa i to on zaczął uporczywie gonić. Zaczęło się od tego, że Carvajal posłał miękkie dośrodkowanie na głowę Bale’a, a ten zamienił to na bramkę. Chwilę potem w polu karnym piłkę ręką zagrał Bruno Soriano. Czy karny był ewidentny? Nie no końca. Ręka obrońcy Villarealu była przypadkowa. Chwilę niepewności przerwał sędzia, który jednak wskazał na wapno, ale i tak nie wiedzieliśmy, czy kiedyś ten karny zostanie wykonany. Wszystko dlatego, że nerwowo zaczęło być przy ławce gospodarzy. Fran Escriba kłócił się z sędzią technicznym zdecydowanie agresywniej, niż Maciej Skorża przy słynnym: “proszę nie mówić do mnie na ty, dobrze? Dobrze?!”. I tak oto został wyrzucony z ławki rezerwowych. A Cristiano złość zamienił wreszcie na gola – 2:2.
Jeśli dobrze pamiętamy, Andres Fernandez jeszcze nie tak dawno był przymierzany do Realu jako ewentualny następca Ikera Casillasa. Dziś faktycznie zagrał dla Realu, gdy piłkę z lewej strony w pole karne posłał Marcelo, gdzie cierpliwie czekał Morata i chwilę potem uderzył na bramkę. Że trafił wprost pod nogi Fernandeza to jedno, ale że niedoszły bramkarz Realu nie przeszkodził za bardzo piłce w przekroczeniu linii, to drugie. Natomiast Morata, który powoli wyrabia sobie pseudonim Mr. Joker, najpewniej wywalczył sobie tym golem pierwszy skład na następny mecz.
Tak oto pełen zwrotów akcji film doszedł do obrazka końcowego. A ten przedstawiał piłkarzy Realu z uniesionymi do góry dwoma palcami.