Miało to być dla piłkarzy Leganes spotkanie, na którego krótkie wspomnienie reaguje się spazmatycznymi krzykami. Przypuszczano, że w starciu z tak potężną, a jednocześnie tak mocno zranioną zwierzyną, jaką po 0:4 w Paryżu była Barcelona, Leganes będzie jak potulny króliczek, który da się rozszarpać na strzępy i pożreć bez najmniejszych prób stawiania oporu. Z tym, że nikt chyba piłkarzom beniaminka Primera Division nie powiedział, w jakiej roli mają wystąpić.
Wydawać by się mogło, że po laniu skórzanym pasem po gołej dupie na Parc des Princes, Blaugrana bardziej się w tym tygodniu już nie skompromituje. Że nie podoła wywołaniu salwy śmiechu, od której brzuchy potężnie rozbolą wszystkich kibiców życzących jej jak najgorzej. Że nie ma takiej siły, która mogłaby sprawić, że ten tydzień fani Barcelony będą wspominać jeszcze gorzej.
A jednak piłkarze z Camp Nou dali radę.
I to mimo naprawdę mocnego początku, bo gdy na 1:0 trafiał Messi, wydawać by się mogło, że wszystko odbędzie się zgodnie z przewidywaniami. Że liczba bramek, jakie Barcelona wciśnie biednemu Leganes będzie wprost proporcjonalna do skali paryskiej kompromitacji.
Dziś piłkarze Leganes wyszli jednak z założenia: albo grubo, albo wcale. Jak przełamywać trwającą 347 minut niemoc strzelecką, to od razu przeciwko Barcelonie, odbierając jej piłkę wysokim pressingiem i ładując między nogami Ter Stegena. Jak kończyć serię trzech kolejnych porażek, to właśnie na Camp Nou. To pierwsze się udało, tego drugiego byli niezwykle blisko. Już właściwie witali się z gąską, gdy nagle gospodarz trzasnął im drzwiami prosto w twarz.
Karny w 90. minucie. Tak Leo Messi musiał ratować ten mecz, a razem z nim nadzieje na to, że sezon w Primera Division nie będzie dla Barcelony skończony już dziś. Bo wybaczcie, ale gdyby dziś Barca nie ograła Leganes, nikt już w słowa Luisa Enrique, że „wciąż są żywi” w kontekście wyścigu po krajowy czempionat by nie uwierzył.
Nie błysk geniuszu ofensywnej machiny FCB, która dziś oddała tyle samo celnych strzałów, co mini-maszynka Leganes napędzana właściwie w pojedynkę przez Nabila El Zhara, z rzadka wspomaganego przez partnerów. Nie mordercza kombinacja trio MSN, dla którego na trybunach Camp Nou co mecz zjawiają się dziesiątki tysięcy spragnionych show kibiców. Nie próba odkupienia się przez Andre Gomesa, który ostatnio mówił o sobie, że jest mieszanką Iniesty i Rakiticia, jednak dziś swoim polotem i kreatywnością zaprezentował poziom pomiędzy Adamem Deją w przeciętnej formie, a Maciejem Iwańskim w słabej. Nie. Nieprzemyślane wejście Mantovaniego w nogi Neymara na kilkaset sekund przed ostatnim gwizdkiem. Tego było trzeba Barcelonie, by coraz bardziej mgliste złudzenie walki o tytuł z Realem Madryt nie rozmyło się już kompletnie.
Dziś jeszcze się upiekło. Ale trzeba to powiedzieć wprost – na dłuższą metę tak męcząca bułę, w takim stylu wygrywająca drużyna naszpikowana gwiazdami światowego formatu, nie ma prawa sięgnąć po Puchar Ekstraklasy. A co dopiero po triumf w La Liga.